Facebook
kontakt
logo
Strona główna > IO > Vancouver 2010 > Narciarstwo biegowe > Wiadomości Narciarstwo biegowe
VANCOUVER Z KRAKOWA (16): Hokej marzeń2010-03-01 12:12:00 Jerzy Cierpiatka

Chłodne relacje Axela Teichmanna z Petterem Northugiem zapewne przeszły po maratonie na 50 kilometrów w stan oziębłości. Niemiec jak wiadomo nie przepada za specyficznym poczuciem humoru Norwega, ale na finiszowych metrach morderczego dystansu relacje interpersonalne zeszły na plan dalszy. Liczyła się pojemność płuc oraz siła w rękach i nogach. Z tej konfrontacji zwycięsko wyszedł Northug, choć Teichmann podobno może przewracać góry. Ale ten atut nie wystarczył na pozbawienie Pettera kolejnego „złota”.

Niewątpliwie dobrze, iż  podczas konferencji prasowej padło z ust Justyny Kowalczyk słowo „przepraszam”. Niezależnie bowiem od kapitalnego startu polskiej biegaczki w Vancouver, oskarżenia jakie rzuciła pod adresem Marit Bjoergen stworzyły całkiem niepotrzebną otoczkę pasjonującej rywalizacji dwóch zdecydowanie najlepszych zawodniczek na świecie. Do ewentualnego stawiania zarzutów są powołane czynniki oficjalne i tylko one. A podrzucanie im gdzieś z boku kontrowersyjnych tematów niestety nie należy do dobrego tonu.

Ostatni akord sportowy igrzysk zgodnie z oczekiwaniami zabrzmiał cholernie głośno. Amerykanie nie przepadają w hokeju za Kanadyjczykami i vice versa. Kości trzeszczały od pierwszego rzucenia krążka na lód, bandy jakoś przetrwały nieustanne ataki, z fragmentem pleksi było już gorzej, ale reguły fair play zostały dochowane. Jaki był ten oczekiwany z ogromnym zainteresowaniem finał na hokejowej tafli? Przede wszystkim zdominowany przez taktykę, którą obie strony potraktowały w kategoriach absolutnie priorytetowych. Bardziej skora do wymiany ciosów była mimo wszystko amerykańska drużyna Rona Wilsona. Z kolei zespół Mike’a Babcocka, od zdobycia bramki przez Jonathana Toewsa mający zaliczkę, zaś po dobitce Coreya Perry’ego bogaty w dwujnasób,  był bliższy przesądzenia sprawy w normalnym czasie meczu. Zach Parise jednak wierzył do końca i wszystko rozpoczęło się od nowa. Aż Sidney Crosby przypomniał sobie, że to właśnie jemu bezgranicznie zawierzyła cała Kanada. Jej zwycięstwa w hokeju kochamy równie, jak mundialowe triumfy „canarinhos”.

Tak czy inaczej, finał  w sposób jednoznaczny potwierdził fantastyczne umiejętności obu wyśmienitych drużyn. Jakże niewiarygodną wydolnością  organizmu dysponować trzeba, aby przez godzinę czystego czasu gry z okładem forsować piekielne tempo, od którego widzom kręci się w głowie? Ileż kilometrów jest do przebycia, skoro każdy napastnik musi być jednocześnie obrońcą i odwrotnie? Fascynujący bój toczył się o każdy centymetr lodu. Choćby najmniejszy skrawek wolnej przestrzeni, byle tylko zyskać jakąkolwiek swobodę manewru. O sięgającym apogeum stopniu wyszkolenia technicznego już nie wspominam.

To był bez wątpienia wielki finał, o różnie nakreślonych sylwetkach kreujących to arcyważne wydarzenie. Z radości jednych rodzą się dramaty drugich. Ogromnie żal było mi na przykład 36-letniego weterana, Briana Rafalskiego. Z pozycji obrońcy omal wygrał klasyfikację kanadyjską, na liście snajperów też uplasował się w czołówce. Miejsce Rafalskiego w teamie „All-Stars” jest bezdyskusyjne, choć to właśnie Brian nie był bez winy przy utracie dwóch finałowych bramek. W tym, niestety tej dogrywkowej... Co zatem z Rafalskim? Czy mu wybaczyć? No pewnie, o czym tu w ogóle mówić. Ale nade wszystko trzeba Brianowi serdecznie podziękować za piękny udział w turnieju, w którym złoty medal wygrał doprawdy porywający hokej.


Jerzy Cierpiatka


2009 Sportowetempo.pl © Wszelkie prawa zastrzeżone ^
Web design by Raszty