Facebook
kontakt
logo
Strona główna > IO > Vancouver 2010 > Narciarstwo biegowe > Wiadomości Narciarstwo biegowe
VANCOUVER Z KRAKOWA (8)2010-02-21 10:49:00 Jerzy Cierpiatka

Wielkie ucieczki


Najlepsi skoczkowie nie potrzebowali w Vancouver kosmetyczki. Wczoraj było dokładnie tak, jak przed kilku dniami. I było prawdziwie, z jasno określoną hierarchią  na podium. To absolutna racja, że Simon Ammann fruwał, gdy inni tylko skakali. Zaś Adam Małysz wygrał i Gregorem Schlierenzauerem bezpiecznie. I to w obu konkursach.

Wydawało się przed laty, że już nie doczekamy się większego herosa od Mattiego Nykänena. Tymczasem Ammann poszedł jeszcze dalej, dodając do fenomenalnych skoków pierwiastki bokserskie i tenisowe. Te pierwsze było związane z zadaniem ciężkiego nokautu konkurencji. Zarówno na skoczni normalnej jak i dużej Simon nie był zagrożony ani przez chwilę. A gdyby ktoś miał jakiekolwiek wątpliwości, od razu wyprowadzał Ammann nokautujące ciosy. Cztery skoki  jak marzenie, tylko  pozazdrościć... Asocjacja tenisowa? Tu trzeba uderzyć w narodowe tony. Przecież jesteśmy świadkami sytuacji, w której nie tylko Simon rzuca świat na kolana znaczeniem i stylem triumfów. Z niewiarygodnej popularności Rogera Federera w świecie nie da się nic uszczknąć. Ale zawsze można prestiż Helwetów podwoić. Genialny Ammann to właśnie uczynił.

W pięknym sukcesie Małysza jest z kolei zawarta głęboka mądrość zdobywana latami kariery. W świetle nadprzyrodzonych umiejętności Simona srebrne medale Adama w Vancouver trzeba traktować jako optimum, do którego osiągnięcia wiodła jednak kręta droga. Punkt zwrotny dokonał się z chwilą ponownego nawiązania kontaktu z Hannu Lepistö. Innymi słowy, osobistemu zawierzeniu personie, której inni pochopnie nie chcieli dać wiary. Wyniki tej weryfikacji są oczywiste. Znakomite dla skoczka i fińskiego trenera, a w paskudnym zwierciadle stawiające władze związkowe. To jasne, że przy już czterech medalach w Vancouver może ktoś poczytać niniejsze słowa za afront wobec PZN. Ale czyż nie trzeba byłoby dzielić tego dorobku na pół, gdyby Małysz nie zdecydował się przed rokiem na wykonanie telefonu do Lahti?

Bieg łączony na 30 kilometrów był więcej niż pasjonujący, a wyzwanie rzucone konkurentom przez Johana Olssona godne najwyższego podziwu. Na arenach igrzysk rozegrało się w przeszłości sporo wielkich ucieczek. Ta z udziałem Olssona jako żywo kojarzy mi się z bieżnią londyńskiego Wembley, na którą w 1948 jeszcze jako pierwszy wbiegł belgijski maratończyk, Etienne Gailly. Najpierw wbiegł, a już na oczach tłumów kompletnie wyczerpany szedł. Padał i szedł... Gailly stracił pierwsze miejsce, po nim drugie, ale brązowy medal zachował. Bohaterski Olsson tak dramatycznych scen na szczęście nam oszczędził, Szwed zachował na tyle sił, aby odeprzeć atak Aleksandra Liegkowa. Podobieństwo między Londynem i Vancouver polega na szczęśliwym, medalowym epilogu, choć aż tak kolosalne poświęcenie Gailly’ego i Olssona zawsze powinno być warte nie brązu, a szczerego złota.

Szwecja oprócz moralnej satysfakcji i tak ma wymierny powód do radości. Piorunujący finisz Marcusa Hellnera był absolutnie nie do odparcia. Pozwolił przewinąć na taśmie wspomnień fantastyczne sylwetki kolekcjonerów olimpijskich medali. Zawsze postrzeganego w kategoriach legendy Sixtena Jernberga. Już pojawiającego się na tych łamach Thomasa Wassberga. Perfekcjonisty przykładającego wagę do każdego szczegółu, Gunde Svana. - Tworzyliśmy na trasie drużynę, choć niby każdy biegł osobno - powiedział na mecie Hellner. Już znajdując się na niej czekał, aż z innego powodu szczęśliwy Olsson padnie mu w ramiona. I o to w sporcie chodzi...


Jerzy Cierpiatka


2009 Sportowetempo.pl © Wszelkie prawa zastrzeżone ^
Web design by Raszty