Facebook
kontakt
logo
Strona główna > STREFA BLOGU
JERZY CIERPIATKA komentuje znakomity mecz finałowy Ligi Europejskiej
autor
Jerzy Cierpiatka (ur. 1953 w Krakowie) - dziennikarz sportowy. Reporter i felietonista „Tempa”, „Gazety Krakowskiej”, „Dziennika Polskiego”, „Przekroju”, wieloletni współpracownik katowickiego wydawnictwa „GiA”. Autor bądź współautor wielu książek, m. in. trzech monografii Małopolskiego Związku Piłki Nożnej, „Boży doping”, „90 lat Białej Gwiazdy”, „85 lat RKS Garbarnia”, „Od Urugwaju do Rosji” (historia mundiali), „Jak to było naprawdę” (prawdziwe opowieści sportowe), „Olimpizm polski”, „Poczet związkowych legend”.
Wcześniejsze wpisy:

ZAMIAST DOGRYWKI (124)

Podróż kontynentalna

Amsterdam to idealne miejsce na zawał serca. Zwłaszcza, gdy jest się kibicem Benfiki i oczekuje na dogrywkę nadziei. „Orły” z Lizbony kilka dni przed finałem Ligi Europejskiej prawdopodobnie przegrały na rzecz FC Porto tytuł mistrza kraju. Nastąpiło to w ostatnich sekundach, już w przedłużonym czasie gry. Mecz z Chelsea w Amsterdamie otwierał znacznie szerszą, kontynentalną perspektywę. I znów te ostatnie sekundy… Chwila nieuwagi po kornerze, pozostawienie bez opieki Branislava Ivanovića, kolejne nieszczęście gotowe.


Okoliczności strzelenia decydującego gola przez serbskiego defensora powinny stanowić lekcję poglądową na temat umiejętności szukania pozycji bramkowej, a następnie sztuki skontrowania piłki lecącej gdzieś z boku. Zasada jest stara i prosta: strzelaj w kierunku, skąd piłka przyszła. Ale trzeba to jeszcze odpowiednio wykonać. Ot, drobiazg… Jak w akcji Ivanovića mieściła się sprawa po prostu świetna, tak w postawie obrońców Benfiki - dziecinnie naiwna. Wydawało się, że o Serbie nie mogą zapomnieć. A jednak… Na dodatek, nie uczynili nic, aby katastrofie zapobiec ledwie pół minuty przed końcem zwykłego czasu gry. To musiało zamienić się za chwilę w wielki ból, morze łez i bezgraniczną rozpacz. Do kanonu "przegrane finały Benfiki” został dopisany kolejny rozdział.


Tak się niezmiennie dzieje od 1962, co niestety dobrze pamiętam. To był pierwszy finał Pucharu Europy transmitowany przez TVP, Benfica zderzyła się z Realem. Z jednej strony portugalski rozpęd, animusz i młodość. Z drugiej hiszpańskie schodzenie ze sceny, nieuchronna porażka z nieubłaganie upływającym czasem. Ze strony Realu najwolniej upływał on Ferencowi Puskasowi, fenomenalny Madziar ustrzelił hat trick. Ale to za mało, bo dopiero wkraczający na scenę Eusebio odpowiedział dubeltowo. Per saldo było 5-3 dla Benfiki, a wspólny mianownik dla 1962 i 2013 stanowi właśnie Amsterdam, gdzie toczyły się oba finałowe boje. No i Eusebio, dziś bardzo schorowany pan, obecny w loży honorowej podczas środowej gali.


Tego legendarnego snajpera było mi ogromnie żal, nikt bardziej nie zasługiwał przed kilku dniami na przychylność losu. Spięcia klamrą wspólnych sukcesów Benfiki - tamtej Eusebia i dzisiejszej Oscara Cardozo - zabrakło. Ale zdecydowanie trzeba zaakcentować, że piłkarze Jorge Jesusa schodzili z placu boju z podniesionym czołem. Ani trochę nie przypuszczałem, że stać będzie Benfikę na aż tak znakomitą grę. Na podyktowanie warunków powszechnemu faworytowi, spychanemu momentami do bardzo głębokiej obrony. Bez wątpienia była to Benfica wielka, choć pozostała bez należnej satysfakcji. I dysponująca wielkim asem, jakim absolutnie jest Cardozo. Paragwajski tytan nie tylko pod względem prawie dwumetrowego wzrostu.


Wielce podobał mi się ten finał. Również dlatego, że był wieloaspektowy. Negatywny wpływ na kłopoty Chelsea słabszej postawy jej zazwyczaj podstawowych ogniw (Juan Mata, Oscar, Ramires, David Luiz) był ewidentny. Przymusowa absencja kapitalnie dryblującego Edena Hazarda zdecydowanie pogłębiła skalę problem. Jak w życiu jednak, na wysokości zadania potrafili stanąć inni. Bo na tym polega życie drużyny. Fernando Torres od grudnia 2012 może być programowo nieobecny na liście snajperów Premier League, ale w pucharach wciąż pozostaje katem. Ostatnim wślizgiem w meczu, już przy stanie 2-1, kapitalnie uratował sprawę Gary Cahill. Frank Lampard - z 203 trafieniami już nad Bobbym Tamblingiem na liście wszech czasów Chelsea - oddał przepiękny strzał w poprzeczkę. W przypadku Franka zabrakło mi puenty, na jaką Lampard ogromnie zasłużył: gola na wagę Pucharu. Ivanović trzymał jednak rękę na pulsie…


Gdzieś z boku stał Rafa Benitez. Zapewne bez ochoty na złożenie meldunku do Romana Abramowicza o wykonaniu zadania. Zawsze mi szkoda trenerów, których jeszcze przed upływem terminu zawartego w angażu informuje się, że tak czy inaczej odejdą. W Bayernie postawiono w dyskomfortowym położeniu Juppa Heynckesa, bo nawet jeśli wygra Champions League, to ustąpi miejsca Pepowi Guardioli. Z Benitezem podobnie, w całej historii Chelsea jest najbardziej znienawidzonym trenerem  przez jej kibiców. Tymczasem jeszcze przed posprzątaniem szatni dla Jose Mourinho już wiadomo, że intruz na Stamford Bridge wykonał tam kawał solidnej roboty. Wygrał finał LE, a wcześniej - co Abramowicz traktował w kategoriach priorytetowych - nie wyrzucił Chelsea za burtę najbliższej edycji LM. Relacje fanów Chelsea z Benitezem mogą być co najwyżej chłodne. I tak jednak będzie to ogromnym sukcesem, zważywszy na skalę nienawiści wobec Rafy. Tak sobie myślę, że Benitez przestanie być po Amsterdamie traktowany na trybunach Stamford Bridge za palanta. Że tam przypomną sobie na przykład, jak znakomicie pod względem merytorycznym prezentował się Benitez, gdy przed wielu laty FC Liverpool ogrywał Chelsea w pucharach. Jak świetnym architektem boiskowej strategii okazał się wówczas, choć po drugiej stronie barykady stał Mourinho…


I jeszcze z zupełnie innej beczki, ale temat jest świeży, a mnie krew zalewa. Za telewizyjną wyprawę do Amsterdamu wprawdzie trzeba było płacić, jednak cena była wliczona w comiesięczną opłatę abonamentową. Inaczej miała się wczoraj rzecz z Moskwą, dokąd można było udać się wyłącznie pod warunkiem wejścia w niewątpliwie ekskluzywny system pay-per-view. Za drobne 40 PLN zaoferowano wyjątkową atrakcję w postaci tzw. pojedynku Andrzeja Wawrzyka z Saszą Powietkinem o zawodowe mistrzostwo świata w boksie. 


Frajerem nie jestem, wybrałem przekaz internetowy. Nawet bez technologii HD gołym okiem można było dostrzec, że naiwnym próbowano sprzedać fałszywkę. Bo Wawrzyk zamiast próby sięgnięcia po laury zasługuje co najwyżej na karny powrót do starej i skądinąd pożytecznej akcji pod tytułem „Pierwszy krok bokserski”. Tam i tylko tam jest właściwe miejsce dla niedoszłego „championa”.


To jednak specom od nabijania w butelkę z etykietą PPV dokumentnie zwisa. Oni lada chwila rozpiszą nowe zapisy do kolejki po frykasy. W delikatesach sieci „CP”.


JERZY CIERIATKA

2009 Sportowetempo.pl © Wszelkie prawa zastrzeżone ^
Web design by Raszty