Facebook
kontakt
logo
Strona główna > Piłka ręczna
O dwóch twardzielach 2010 roku2010-12-31 09:10:00

W nowym roku życzyliby sobie przede wszystkim zdrowia. Bo sukces już osiągnęli. Byli na samym szczycie, ale chwila zdecydowała, że z niego spadli. Marcin Wasilewski i Karol Bielecki. Dwaj reprezentanci Polski, którzy w mijającym roku stoczyli niełatwą walkę o powrót do tego, co kochają.


Obaj wygrali pojedynek z losem. Marcin znów jest podporą defensywy Anderlechtu Bruksela, a Karol błyszczy na parkietach handballowej Bundesligi.

 

Na nowy rok będziemy sobie życzyć spełnienia marzeń. Wasilewskiemu do spełnienia swojego zabrakło mniej niż 24 godziny. Marcin od zawsze powtarzał, że chciałby zagrać w najlepszej lidze świata - Premiership. On, twardziel z krwi i kości, pasował do wyspiarskiego stylu idealnie. Kiedy kilka dni przed feralną kontuzją "Wasyla", zadzwonił do mnie znajomy menedżer i zdradził, że Hull City jest zdecydowane na transfer Polaka, pomyślałem sobie: "Wreszcie ktoś, kto nie będzie miał pełnych majtek, dlatego że zagra przeciwko Drogbie albo Rooneyowi".

Kibice Anderlechtu płakali
"Wasyl" nigdy nie pękał. Miejscowi dziennikarze żartowali czasami, że nasz rodak poluje na rekord w liczbie otrzymanych żółtych kartek. Ale to wynikało z jego waleczności. Nigdy z chamstwa czy z chęci zrobienia krzywdy. W niedzielę 30 sierpnia 2009 r. Marcin miał zagrać swój ostatni mecz w lidze belgijskiej. Z Standardem Liege, największym rywalem Anderlechtu. Kilka miesięcy wcześniej obie drużyny zmierzyły się w spotkaniach barażowych decydujących o pierwszym miejscu. Nikt się nie oszczędzał, a sędzia pozwolił na ostrą grę. Tamten mecz "Wasyl" kończył z obandażowaną głową. Tym razem miało pójść łatwiej. Stawka nie była tak wysoka, sezon dopiero się zaczął.

Na trybunach zasiadła też delegacja z Hull. Anglicy od dwóch dni negocjowali transfer "Wasyla". Po niezakwalifikowaniu się do Ligi Mistrzów szefowie RSCA mieli zgodzić się na odejście Polaka. Trzy miliony euro, które proponowali działacze Hull, wydawały się rozsądną ceną. Cała sprawa miała wyjaśnić się po grze z Standardem. Dzień po meczu "Wasyl" powinien lecieć samolotem do Anglii. Ale samolot odleciał bez Wasilewskiego. On został w szpitalu, gdzie lekarze rozważali amputację jego nogi. Kibice Anderlechtu płakali.

Na transfer nie liczył Karol Bielecki, srebrny i brązowy medalista mistrzostw świata w piłce ręcznej. "Kola" miał zapewnioną pełną stabilizację. Miesiąc wcześniej podpisał nowy, pięcioletni kontrakt gwarantujący mu świetne zarobki w czołowej drużynie Bundesligi. Najlepszej ligi globu. Bielecki był na topie. W Niemczech, gdzie piłka ręczna po futbolu jest sportem numer dwa, kibice uważali go za gwiazdę.

Bogdan Wenta, trener reprezentacji Polski, nie wyobrażał sobie drużyny bez "Koli". 11 czerwca 2010 r. w towarzyskim meczu przeciwko Chorwacji Bielecki wyszedł w podstawowym składzie. W 10. minucie spróbował zaatakować bramkę rywali i nadział się na kciuk Josipa Valčicia. Hala w Kielcach wypełniła się przeraźliwie głośną ciszą.

Nie wytrzymała gałka oczna. Zwyczajnie pękła. Bielecki poczuł na rękach nienaturalną maź. Nie wiedział, co się dzieje, na początku powiedziano mu, że to tylko łuk brwiowy. Po tomografii przeprowadzonej w Wojewódzkim Szpitalu w Kielcach sprawa była jasna: Bielecki stracił oko.

Nawet Karol nie wierzył
Lekarze próbowali ratować wzrok Polaka. Najpierw w specjalistycznej klinice okulistycznej w Lublinie, później, na koszt właściciela Rhein-Neckar Löwen Achima Niederbergera, w jednej z najlepszych klinik w Europie - w Tybindze. Pięć dni po tragedii dr Thomas Katlun nie pozostawił złudzeń: "Oko Karola nie odzyska siły widzenia". Sprawa cięższa nawet niż w przypadku Wasilewskiego. Oko to przecież nie kość, która może się zrosnąć.

Kiedy w lipcu odwiedziłem Bieleckiego w Niemczech, chyba bardziej niż on bałem się rozmowy. Uraz, szczególnie psychiczny, ciągle był świeży i ciężko było wyczuć, co Karola może urazić, a co nie. Po kilkunastu minutach zauważyłem jednak, że Bielecki brak oka traktuje jak najnormalniejszą rzecz na świecie. Może to była i jest tylko gra, ale Karol nie daje sobie współczuć.

Tak samo na boisku. Wtedy, w Wiesloch, Bielecki powtarzał: - Wiem, że rywale nie będą się litować nade mną i skupią się na swojej robocie. Będą chcieli to moje niedziałające oko wykorzystać, ustawiając obronę.
Miałem wątpliwości, czy to cynizm, czy tylko realistyczne spojrzenie na sprawę. Ale Karol mnie zaskoczył: - Wiesz, jedyny problem jest taki, że nie pogadam już z nikim w cztery oczy.

Komentarzem był śmiech. Ale tym jednym żartem Bielecki udowodnił, że faktycznie nie użala się nad sobą. Gdyby polska reprezentacja w piłce nożnej miała jedenastu Bieleckich, pewnie zastanawialibyśmy się teraz, czy w 2012 r. zajmiemy drugie, czy może jednak pierwsze miejsce? Później Bielecki powtarzał, że czasu już nie cofnie, że trzeba przyzwyczaić się do jednego oka i dać sobie z tym radę. Tak optymistycznie nie było jednak w czerwcu. Diagnoza lekarzy była bezlitosna. Kariera Karola, ich zdaniem, była zakończona. Mało kto wierzył, że Bielecki wróci. Chociaż… Chyba nikt w to nie wierzył. Nawet sam Karol. "Kola" nawet przyznał: - Lekarze w Polsce powiedzieli, że to koniec. Takie jest życie.

Dopiero w Tybindze pojawił się promyk nadziei. Jak się później okazało, ten promyk w zupełności wystarczył. Bielecki był zmotywowany jak nigdy. Narzucił sobie reżim treningowy. Siłownia, bieganie, rzuty na pustą bramkę, podania, znów siłownia i bieganie. Monotonia męczyła, ale siła woli wygrała. Po trzech tygodniach trenował już regularnie. Po miesiącu Karol wrócił do gry!

Kibice nie wiedzieli, co o tym myśleć. Z jednej strony każdy kibicował Polakowi, ale... No właśnie, było to odwieczne ale. Facet nie ma oka, biega też w ochronnych okularach. Ślad w psychice zostaje zawsze. Czy Bielecki da radę? - pytano. A Karol, jak gdyby nigdy nic, walczył, bronił, atakował i rzucał - na początek jedną bramkę TSB HN-Horkheim z IV ligi. Kilka dni później zagrał w charytatywnym meczu przeciwko Reszcie Świata. I znów trafiał.

Wybaczył rywalowi

Niedawno na parkiecie Bielecki spotkał się z Josipem Valčiciem. Oko w oko stanęli kat i ofiara. Panowie porozmawiali i wyjaśnili sobie wszystko. Chorwat przyznał na łamach "Polski", że prosił Karola o wybaczenie. Bielecki mu wybaczył, a następnie rzucił drużynie Valčicia osiem bramek. Został wybrany najlepszym zawodnikiem spotkania. - Dzięki niemu przegraliśmy - powiedział Valčić. - Historia się kończy. Znów jestem tym samym piłkarzem. Z tym, że mam jedno oko - uśmiechał się Bielecki.

 

Valčiciem Bieleckiego dla Wasilewskiego był Axel Witsel. Próbowałem z Belgiem porozmawiać przez rok. Pomóc miał rzecznik prasowy klubu z Liege Sasha Dacourt. Trzy tygodnie temu wysłał mi wiadomość: "Cztery razy próbowaliśmy umówić spotkanie Axela z Marcinem. On zawsze odmawiał. Witsel nie będzie rozmawiał o tej sprawie. Pozdrawiam, Shasha". Przeciwnie do Valčicia, który choć z trudem, to opowiadał o nieszczęściu Bieleckiego.

Różnica jest też taka, że o ile w przypadku Chorwata mamy pewność, że jego działanie nie było zamierzone, o tyle sytuacja, w której Witsel złamał nogę Wasilewskiemu, nie jest jednoznaczna. Gwiazdor Standardu mógłby uniknąć kontaktu, gdyby chciał. Chociaż w ferworze walki wszystko jest możliwe. Tak czy inaczej nadepnięta kość Marcina nie wytrzymała. Trzask było podobno słychać na całym boisku.
Wasilewski, podobnie jak Bielecki, na boisko wracał poprzez krew, pot i łzy. Żmudne godziny spędzone w salce rehabilitacyjnej były nieporównywalnie większym wysiłkiem niż najcięższy trening. Najgorsze i tak były operacje. Ich liczba - pięć - może Na powrót po takich katuszach mógł zdecydować się tylko prawdziwy twardziel. - Wojownik - mówili o Wasilewskim lekarze.

Niemożliwe nie istnieje
Do samego poskładania nogi niezbędne były trzy zabiegi. Doktorzy z Antwerpii sprawili się jednak świetnie i operacje przebiegały bez żadnych komplikacji. Kilkanaście dni po tragicznej kontuzji "Wasyl" mówił dziennikarzom: - To jest dramat! Ból jest okropny, kiedy tylko schodzi znieczulenie, musisz jak najszybciej wziąć leki przeciwbólowe, żeby nie oszaleć!

Marcin, teoretycznie, do pełnej sprawności wrócił po dziewięciu miesiącach. Mówiono o tym jak o istnym cudzie. Wcześniej podobne złamania mieli m.in.: David Busst z Coventry i Luc Nilis z Aston Villi. Obaj byli zmuszeni do zakończenia swoich karier (Busst miał… 26 operacji!).

Wasilewski wracał z wielkimi nadziejami. Rzeczywistość jednak szybko zweryfikowała chęci Polaka i dała mu sygnał, żeby się nie śpieszył. W lutym 2010 r. "Wasyl" zaczął biegać, ale nie ukrywał, że doskwiera mu potworny ból. - Wcześniej biegałem co prawda po mechanicznej bieżni, ale to zupełnie co innego. Przy normalnym biegu inaczej odczuwa się obciążenie ciała - tłumaczył. Ból doskwierał mu cały czas. Podczas rehabilitacji, którą odbywał w Krakowie, podczas truchtów w bazie treningowej RSCA, a także w trakcie codziennych czynności.

Polakowi pomagał słynny Belg współpracujący z AC Milan Lieven Maesschalck. Wasilewski dziś znów jest podstawowym obrońcą Anderlechtu. Zdobył też pierwszą po powrocie bramkę. Dedykował ją kibicom, którzy wspierali go cały czas. Mówi, że chciałby zagrać na Euro 2012. Bielecki natomiast wciąż czeka na złoty medal mistrzostw świata. Najbliższa okazja już w styczniu 2011 r. To ich marzenia. Powodzenia. Tacy ludzie jak Bielecki i Wasilewski wierzą, że niemożliwe nie istnieje.


Sebastian Staszewski, Polska The Times





więcej wiadomości >>>
2009 Sportowetempo.pl © Wszelkie prawa zastrzeżone ^
Web design by Raszty