Facebook
kontakt
logo
Strona główna > Lekka atletyka > Wiadomości LA
RYSZARD NIEMIEC o paradoksie towarzyszącym sukcesowi polskich lekkoatletów2014-08-17 15:10:00 Ryszard Niemiec

LEKCJA GIMNASTYKI (251)

Hołd „królowej”


Do drugiego Wunderteamu polskim lekkoatletom jeszcze daleko, ale ducka medali przywieziona z Zurychu każe się zastanawiać nad paradoksem towarzącym temu sukcesowi. Planiści Polskiego Związku Lekkiej Atletyki prognozowali efekt startowy w postaci 10 krążków, co opinia publiczna odebrała jako myślenie czysto życzeniowe. Miała prawo tonować nastroje, albowiem sytuacja królowej sportu w naszym kraju nie ma słodkiego życia. Niegdysiejsze kliniki wyczynu - potężne kluby wojskowe, gwardyjskie, związkowe, wkrótce po przełomie ustrojowym sekcje lekkoatletyczne postawiły w stan upadłości, wychodząc z założenia, iż bez nakładów państwowych i resortowych, nie da się ciągnąć wózka własnymi siłami. Po silnych sekcjach w samej Warszawie (Legia, Polonia, Gwardia) nie został nawet ślad, zabrzański Górnik - istny kompleks produkujący elity skoczków, biegaczy, miotaczy, pozostał wspomnieniem, po Wybrzeżu Gdańsk i Gwardii Olsztyn podobnie, poznańska Olimpia dogorywa. Na stadionach, na których kiedyś padały rekordy: w Warszawie, Chorzowie, Krakowie, bieżnie albo zaorano, albo kopią na nich piłkę trampkarze… Specjalistycznych obiektów z tartanową bieżnią plus rów z wodą, funkcjonuje tyle, co kot napłakał. Wyczyn lekkoatletyczny wyprowadzono z wielkich miast i wielkich klubów; na szczęście grono entuzjastów wychowanych na micie Wunderteamu, uchowało dyscyplinę, konspirując ją na prowincji, w małych, zazwyczaj powiatowych klubach. Kiedy się czyta sprawozdania z indywidualnych mistrzostw Polski zastanawiające są adresy finalistów poszczególnych konkurencji… Jakiś Agros Zamość, Victoria Stalowa Wola, Podlasie Białystok, Tęcza Mielec, RKS Łódź, Osowa Sień (!), Międzyzdroje i wiele innych, których egzotyka tylko pozornie niesie ze sobą podejrzenie o regresie organizacyjno-szkoleniowym.


Na szczęście dla równowagi i stabilności dyscypliny, mocno trzymają się, biedne jak mysz kościelna, kluby pionu akademickiego. To one wzięły na siebie ciężar prowadzenia licznego grona zawodniczek i zawodników, niezbędnych do egzystencji krajowej rywalizacji drużynowej, dały im stypendia uczelniane, miejsca w akademikach i dostęp do stołówek. Powoli po rozum do głowy idą także generałowie z MON, próbując odbudować uprzednio zniszczone ośrodki szkolenia wyczynowców. Kilkudziesięciu kadrowiczów w paru indywidualnych dyscyplinach znalazło wikt i opierunek, mundur i etat, w wojskowych kompaniach Wrocławia i Bydgoszczy. Jak długo, nie wiadomo, bo to wszystko zależy od kaprysu aktualnego ministra obrony. Trzyma się więc ten cały interes po trosze na wariackich papierach, sympatii magnificencji panów rektorów, generałów i biedniackiej ambicji samych bohaterów tej opowieści. Drobna część czołówki, tej z samego czubka, owszem znajduje opiekuńczą dłoń w ministerialnej łaskawości, tu przykład programu „Londyn” i może liczyć na obozy na antypodach, starty w „złotych ligach”, gdzie da się wybiegać czy wyskakać kawałek prawdziwego grosza, dającego komfort socjalny. Niestety, znikło definitywnie źródło naturalnego zasilania dyscypliny, jaką była powszechność jej uprawiania. Nie ma już, jak drzewiej bywało, skoczni i rzutni przy szkołach, nie ma masowych imprez, jak kiedyś Biegi Narodowe, nie ma Czwartków Lekkoatletycznych, nie istnieje Czwórbój Sztandaru Młodych, po pierwsze dlatego, że i gazeta dawno znikła z rynku.


A mimo tego całego dopustu bożego, lekkoatletyka przeżywa renesans. Wystarczyły dwa wykonania Mazurka Dąbrowskiego na szwajcarskim stadionie, żeby pół Polski roniło łzy. Liczyły się jednak łzy samych naszych, niespodziewanych bohaterów, ukazujących osobowość ludzi dzielnych, subtelnych, szlachetnych, a przede wszystkim niezwykle skromnych. Boże, jak bardzo oni różnią się in plus od tych próżnych i pewnych siebie idoli masowej publiczności, wywodzących się z przepłacanych dyscyplin, które wszyscy znamy na pamięć. Mnie wzruszyła najbardziej dwójka medalistów z bieżni, tych, o których najwięksi optymiści nawet słowem nie wspominali w trakcie budowania ich startowych możliwości. Myślę o przeszkodowcu Zalewskim i milerce Jóźwik… Przylecieli do Zurichu poniekąd na kredyt, a pokazali nam serce i płuca gigantów, a rywalom plecy.


Na osobną, laudacyjną wzmiankę zasłużył pierwszy polski maratończyk, który zdobył srebrny wieniec laurowy w najbardziej klasycznej prestiżowej, historycznie najważniejszej konkurencji, jaką pozostaje od wieków maraton. Yared Shegumo to postać godna epickiej opowieści o losie człowieka XXI wieku. Przywędrował przypadkiem do Polski z Afryki, ale nie przypadkiem stał się świadomym dłużnikiem Rzeczypospolitej, której tak cudownie się odwdzięczył. Słyszałem - o zgrozo - pojawiające się tu i ówdzie, dowcipasy na temat lekkoatletycznej odmiany Olisadebe… Czysta głupota, wziąwszy pod uwagę „rasową czystość” reprezentantów Wielkiej Brytanii, Francji, Holandii, Szwajcarii, Niemiec, a nawet Norwegii! O ile we wspomnianych krajach mamy do czynienia ze swoistą premią, ufundowaną na demograficznych następstwach kolonializmu, Shegumo, to jedynie wyjątek potwierdzający regułę. A propos biegu maratońskiego… Ten nasz śmiałek, który przez 30 km uciekał stawce (Chabowski) to najlepsza alegoria stanu moralnego naszej lekkoatletyki, której ambicje sięgają całego gwiazdozbioru.


Ryszard Niemiec


Ryszard Niemiec



więcej wiadomości >>>
2009 Sportowetempo.pl © Wszelkie prawa zastrzeżone ^
Web design by Raszty