Facebook
kontakt
logo
Strona główna > STREFA BLOGU
JERZY CIERPIATKA o skali ambicji wręcz niewyobrażalnej
autor
Jerzy Cierpiatka (ur. 1953 w Krakowie) - dziennikarz sportowy. Reporter i felietonista „Tempa”, „Gazety Krakowskiej”, „Dziennika Polskiego”, „Przekroju”, wieloletni współpracownik katowickiego wydawnictwa „GiA”. Autor bądź współautor wielu książek, m. in. trzech monografii Małopolskiego Związku Piłki Nożnej, „Boży doping”, „90 lat Białej Gwiazdy”, „85 lat RKS Garbarnia”, „Od Urugwaju do Rosji” (historia mundiali), „Jak to było naprawdę” (prawdziwe opowieści sportowe), „Olimpizm polski”, „Poczet związkowych legend”.
Wcześniejsze wpisy:

Z DOMIESZKĄ RETRO (36)

Motyw gruziński

Patrząc na heroiczną postawę Gruzinów w walce z Portugalczykami i w końcu doprowadzenie przez piłkarzy Willy’ego Sagnola do gigantycznej sensacji, przewijała mi się przed oczyma taśma z olimpijskim filmem kręconym w Pekinie. Choć za chwilę upłynie już 16 lat od tamtych wydarzeń, większość z nich jakoś dziwnie pasuje do scen z Gelsenkirchen. Bo w Pekinie bez wątpienia też działy się rzeczy fascynujące, a skala ambicji wręcz niewyobrażalna.


Zwłaszcza w pływaniu. O fenomenalnych wyczynach Michaela Phelpsa trąbił cały świat, jak najbardziej słusznie. Skoro tak pięknie zachłanny kolekcjoner Phelps postawił w cieniu pod względem złotych medali Larysę Łatyninę, Paavo Nurmiego, Carla Lewisa czy Marka Spitza... Finał pływackiej sztafety 4 x 100 metrów stylem dowolnym to gotowiec na olimpijski klasyk, w którym Dawid (Jason Lezak) doprawdy cudem znalazł sposób na Goliata (Alain Bernard). A gdzie miejsce na babską nienawiść między Laure Manaudou i Federicą Pellegrini, piorunujące finisze Stephanie Rice, pech prześladujący Kirsty Coventry i wilczy apetyt innej amerykańskiej sztafety, kiedy dosłownie w oczach połykała dystans 800 metrów i obalała granicę siedmiu minut?


Młody kolejarz Steeve Guenot przybył do Pekinu w towarzystwie rodziny. Matka z ojcem zasiedli na trybunach, brat Christophe sięgnął po brązowy medal w zapasach. Steeve zajechał jeszcze dalej, końcową stacją był najwyższy stopień podium. Niezależnie od wysłuchania „Marsylianki” czekała Steeve’a gratisowa wycieczka w zamierzchłą przeszłość. Bo Francuzi zdobyli złoty medal w zapasach po raz pierwszy od 1924 roku. Gdy w Paryżu osiągnął ten sukces facet, którego personalia nic mi do tej pory nie mówiły: Henri Deglane.


Porywający styl towarzyszył triumfowi rumuńskiej judoczki Aliny Alexandry Dumitru. Jej wyczyn skopiował Choi Min-ho, każdy z jego zupełnie bezradnych rywali musiał potwierdzać oczywistość, iż za sprawą Koreańczyka kilkakrotnie rozszalał się tajfun. Szwajcar Fabian Cancellara miał powody do odmawiania pacierza za istnienie sprawiedliwości w kolarstwie. Cancellara był fantastyczny już kilka dni wcześniej, w trakcie heroicznego pościgu za liderami stawki. Aż wreszcie, po wyścigu na czas, bezdyskusyjnie przetopił brąz na złoto.


Frapujące tematy wciskały się dosłownie co chwila. Z najprzeróżniejszych zakątków naszego globu, choć nic nie było w stanie osłabić impetu chińskiej ofensywy. Zupełnie osłabił mnie wyczyn kajakarza górskiego, Benjamina Boukpetiego. Z najwyższego miejsca wprawdzie spadł ostatecznie na trzecie, ale i tak w geście bezgranicznej radości złamał na mecie oba wiosła. I nie miało żadnego znaczenia, że osiedlony we Francji Boukpeti zaledwie raz i to jako dziecko odwiedził ojczysty kraj, Togo. Bo stało się oczywiste, że po Pekinie, jako pierwszy medalista w historii Togo, wręcz miał obowiązek, aby znów doglądnąć ojcowizny. A że Togo w tej fazie igrzysk znaczyło więcej niż Polska to już zupełnie inna broszka…


Z politycznego punktu widzenia bodaj najważniejsza walka na pekińskich arenach skończyła się jak w słynnym westernie: prawie w samo południe. W półfinale turnieju judo Gruzin Irakli Tsirekidze zmierzył się z Iwanem Perszinem i omal udusił Rosjanina. Fachowców od rywalizacji na tatami epilog pojedynku nie zaskoczył wcale, ani nie zmartwił. Tsirekidze to przecież ówczesny mistrz świata, a kilkanaście godzin po walce z Rosjaninem również champion olimpijski, choć wygrał „złoto” bardzo szczęśliwie. Intrygowało jednak nade wszystko, niezależnie od oczywistej satysfakcji Belwederu, jak na klęskę Perszina odpowie Kreml…


Pekin był dawno, teraz emocjonujemy się EURO. Z wyjątkiem roku 2016, gdy na stadionach Francji było za sprawą piłkarzy Adama Nawałki bogato, polski udział w finałach EURO kojarzył się z tym samym: pakowaniem maneli zanim jeszcze impreza zdążyła dojść do połowy drogi. Idzie nam w tej dyscyplinie pierwszorzędnie. Najpierw przepadli chłopcy Leo Beenhakkera, po nim „Franza” Smudy, aż wreszcie podopieczni Paulo Sousy. Teraz do tego towarzystwa dołączyła drużyna prowadzona przez Michała Probierza. Jej też się nie udało sforsować pierwszej przeszkody rozłożonej na trzy podejścia. Szansę na awans zastępował chwytliwy greps walki o honor. Czyli, mimo wszystko, towar z etykietą zastępczą. To, tak na marginesie i bez żadnej złośliwości, nasza polska specjalność. Wygodne alibi na brak wyniku, przedostatnie miejsce w rankingu uczestników EURO i okoliczność, że to akurat Polacy otworzyli pochód drużyn wyeliminowanych. W tej konkurencji wyszli z bloków najszybciej z całej stawki. Takie są fakty, pora na ich subiektywną interpretację.


Niezależnie od kilku momentów godnych zapamiętania wciąż nie stać reprezentacji na wysoki poziom gry w dłuższych sekwencjach. Do tego koniecznie trzeba dodać trwające dobry kwadrans całkowite wyłączenie prądu równo od pierwszego gwizdka meczu z Austrią. Tak się nie da… Niestety, ale wciąż jesteśmy ubodzy pod względem zaawansowania technicznego. Z Francją pewnie raz na dziesięć, albo dwadzieścia meczów, jakimś cudem osiągać będziemy remis, lecz nie zmieni to postaci rzeczy, że oni umieją to, czego my nie potrafimy. Zwłaszcza w aspekcie wygrywania pojedynków w bocznych sektorach boiska, gdzie trzeba wiedzieć jak kiwnąć i uciec. Za to wciąż znakomita jest obsada bramki. A postawa Łukasza Skorupskiego w obliczu Kyliana Mbappe i jego kolegów wręcz kapitalna.


Zdecydowanie za łatwo przegrała Polska najważniejszy mecz, ten z Austrią, choć ta wcale nie grała nadzwyczajnie. I od razu pytanie pod adresem selekcjonera Probierza: jeśli również w jego opinii było z grą przeciwko Holandii dobrze, to gdzie logika w omal rewolucji kadrowej na bój z Austrią? Do tego dodałbym zarzut cokolwiek innej natury. Otóż selekcjoner nie może się bać, że daniem szansy młodym (i chwilę wcześniej pozytywnie zweryfikowanym) zaszkodzi im i przy okazji sobie. Po obiecującym meczu z Holandią tym bardziej należało w obliczu Austrii zawierzyć Urbańskim. Kazimierz Górski nie bał się bezpośrednio przed mundialowym meczem z Argentyną posadzić na ławce Mirosława Bulzackiego, choć pół roku wcześniej rozegrał wyśmienitą partię na Wembley. Ale jako antidotum na pomysły Rubena Ayali czy Mario Kempesa wierzył Górski, że 20-letni nuworysz Władysław Żmuda podoła piekielnie ciężkiemu zadaniu. I nie mylił się. Jeszcze przez kilkanaście lat reprezentacja garściami czerpała dobrodziejstwa z tamtej decyzji, Żmuda nie dość, że wyważył drzwi do światowej elity, to jeszcze miał w niej etat…


Czego zabrakło Polakom w tych dwóch meczach niezłych i jednym absolutnie beznadziejnym? Na pewno własnych umiejętności i gruzińskiej determinacji. Tej spod pekińskiego znaku judoki Tsikeridzego, a nade wszystko kadry Sagnola. Abstrahując od fenomenalnej postawy Giorgi Mamardaszwilego między słupkami (w ligowej bramce Valencii też spisuje się wybornie) i dryblerskej erudycji Chwiczy Kwaracchelii, a przede wszystkim absolutnie ponadwymiarowej determinacji całej drużyny. To było niemal dwugodzinne gryzienie trawy, walka do upadłego o każdą piędź ziemi, dosłownie sprawa narodowa, z ogromnym wsparciem i całkowitym zachwytem trybun. Takie walory nie mają limitu, czasem idzie z nimi w parze szczęście, któremu warto dopomóc. Jak u biało-czerwonych na Wembley. Mieliśmy tam świetną drużynę, ale i tak przewaga Albionu była miażdżąca. Byłby historyczny sukces bez tony fartu, pod którym tkwiły pokłady heroizmu? Przy pełnej świadomości, że bez spełnienia tego warunku dojście do celu będzie niemożliwe.


Jeśli chcemy wyciągać wnioski, to uczmy się od naszych bohaterów z Londynu i od Gruzinów z Gelsenkirchen. Bo choć ekipy Sagnola już za chwilę może nie być w imprezie, zapewne tak się stanie, to już wygrała to, co my właśnie zdążyliśmy przegrać.


JERZY CIERPIATKA

2009 Sportowetempo.pl © Wszelkie prawa zastrzeżone ^
Web design by Raszty