Facebook
kontakt
logo
Strona główna > Na topie
Teatr jednego aktora, Mayweathera2009-09-20 09:36:00 Jerzy Cierpiatka

Bokserski mecz prawdy na ringu w Las Vegas zakończył się zdecydowanym triumfem Floyda Mayweathera Juniora nad Juanem Manuelem Marquezem. Wyższość Amerykanina nad Meksykaninem nie budziła dla nikogo żadnych wątpliwości. Pojedynek pozbawiony mistrzowskiej stawki toczył się w kategorii półśredniej.


Obaj rywale wydawali się być w różnej gotowości startowej. Marquez był aktywny w zeszłym roku (m. in. konfrontacja z Filipińczykiem Mannym Pacquiao), w lutym 2009 złamał opór Amerykanina Juana Diaza). Mayweather natomiast nie walczył od ponad 20 miesięcy, czyli od spektakularnego zdemolowania Brytyjczyka Ricky’ego Hattona. Z obozu Floyda dochodziły wieści, że z lubością pławiąc się w luksusie (rezydencje z basenami, Rolls Royce w garażu...) przed walką z Marquezem trenuje jednak na pełną parę. Przebieg pojedynku w Las Vegas w pełni to potwierdził. Mayweather zademonstrował wyśmienitą formę i choć zainkasował kilka solidnych ciosów od Marqueza de facto nigdy nie był przez niego poważnie zagrożony.

Ustalenie limitu wagi na poziomie kategorii półśredniej okazało się dobrodziejstwem wyłącznie dla Floyda. Ta kategoria była naturalna tylko dla niego. Zachował w niej siłę i ani trochę nie zatracił głównego atutu: ekspresowej szybkości. Wyższy od rywala, silniejszy od niego, bardzo szybko ugruntował wrodzoną pewność siebie. Przewaga mentalna tym bardziej musiała stanowić istotny argument, że już w drugim starciu Mayweather wystrzelił lewym sierpowym, po którym Marquez padł na deski. W tym momencie wyznaczony został standard walki, polegający na absolutnym dyktowaniu jej warunków przez Mayweathera. Trwało to aż do gongu kończącego 12. rundę.

Marquez słynie ze znakomitych umiejętności i wielkiej odwagi. Teraz jednak były to atuty bez znaczenia. Meksykanin wprawdzie próbował ugodzić przeciwnika silnymi ciosami, ale nawet gdy z rzadka dochodziły celu - reakcją Mayweathera był pobłażliwy uśmiech na twarzy. Jakby Floyd chciał powiedzieć: Juan, ty mi nie jesteś w stanie zrobić krzywdy... Tak było w istocie. Zdecydowanie większe wrażenie odnosiły uderzenia zadawane przez Floyda. W 4. starciu nad prawym okiem Marqueza pojawiła się rana. Z tą kontuzją wprawdzie uporano się w narożniku łatwo, niemniej stanowiła dla Meksykanina dyskomfort. Bez znaczenia... Floyd tak czy inaczej trzymałby rękę na pulsie wydarzeń.

Przejście Marqueza do zmasowanej ofensywy nie nastąpiło nigdy. Mocno trafił na przykład w 7. starciu, ale Floyd po tym ciosie nawet nie zmrużył powieki. Marquez nie kwapił się zbytnio do ataku z dwóch powodów. Pierwszą barierę stanowiła szybkość Mayweathera, który potwierdził, iż jest Usainem Boltem ringu. Zwróćmy uwagę, że w przypadku słynnego pojedynku Manny’ego Pacquiao z Oscarem De La Hoyą właśnie szybkość Filipińczyka przesądziła o zebraniu przez „Złotego Chłopca” tęgich batów. Ale parszywy los De La Hoyi wcale nie groził teraz Mayweatherowi, bo akurat on stanowił dla Marqueza nieuchwytny cel. Znikający punkt.

Powodem drugi była jak najbardziej uzasadniona obawa przed totalną klęską. Już od pierwszych wymian ciosów nie ulegało kwestii, że tylko Mayweather nie musi obawiać się ryzyka związanego z mocniejszym depnięciem na pedał gazu. Z Marquezem sprawa wyglądała odwrotnie. Wobec szybszego i mocniej uderzającego Floyda Juan Manuel szybko zdał sobie sprawę, że pójście na wojnę totalną musi zakończyć się niechybnym upadkiem. Wybrał zatem rozwiązanie bezpieczniejsze, choć z definicji skazane na przegraną. Bezdyskusyjną porażkę wprawdzie, ale tylko na punkty. Owo „tylko” czyniło w tym przypadku naprawdę dużą różnicę, skoro kwestii prestiżu nie chciał Marquez sprowadzić na marginalnych kategorii. A co mu innego zostało?

Floyd zresztą nie był pazerny na wysłanie Juana Manuela w krainę marzeń. Trzymał się konsekwentnie planu taktycznego i do końca słuchał w narożniku poleceń swego stryja, Rogera Mayweathera. Ten jeszcze w przerwie między 11. i 12. starciem powtarzał, aby również w ostatniej rundzie Floyd wciąż boksował. Mayweather skwapliwie zastosował się do tej podpowiedzi, choć zakończenie walki przed czasem pewnikiem nie sprawiłoby mu większego problemu.

Arbiter Tony Weeks nie miał w ringu trudnego zadania. Identycznie miała się rzecz z sędziami punktowymi. Mayweather wygrał 118-109, 120-107, 119-108. Co teraz? 14 listopada Manny Pacquiao skrzyżuje rękawice z Portorykaninem Miguelem Cotto. Wedle wcześniejszych, nieoficjalnych zapowiedzi zwycięzca tego pojedynku otrzyma szansę przetestowania formy Floyda Maywethera Juniora. Walce Floyda z Marquezem przyglądał się z bliskiej odległości znakomity rodak Mayweathera, Shane Mosley. Floyd zauważył publicznie, że nie boi się Shane’a. Nie boi się zresztą nikogo. Mosley też chce stanąć na udeptanej ziemi. Swoje znaczenie może ponadto mieć to, że Ameryka ponownie chce zobaczyć wielką walkę dwóch Amerykanów. Zatem...


Jerzy Cierpiatka


2009 Sportowetempo.pl © Wszelkie prawa zastrzeżone ^
Web design by Raszty