Facebook
kontakt
logo
Strona główna > STREFA BLOGU
JERZY CIERPIATKA o bohaterach finałowego meczu Ligi Mistrzów
autor
Jerzy Cierpiatka (ur. 1953 w Krakowie) - dziennikarz sportowy. Reporter i felietonista „Tempa”, „Gazety Krakowskiej”, „Dziennika Polskiego”, „Przekroju”, wieloletni współpracownik katowickiego wydawnictwa „GiA”. Autor bądź współautor wielu książek, m. in. trzech monografii Małopolskiego Związku Piłki Nożnej, „Boży doping”, „90 lat Białej Gwiazdy”, „85 lat RKS Garbarnia”, „Od Urugwaju do Rosji” (historia mundiali), „Jak to było naprawdę” (prawdziwe opowieści sportowe), „Olimpizm polski”, „Poczet związkowych legend”.
Wcześniejsze wpisy:

Z DOMIESZKĄ RETRO (33)

Wielki Don Carlo, czyli Real po raz 15

Wygląda na to, że na finały Ligi Mistrzów powinna Borussia Dortmund zabierać mnie. Oba pozbawione mej obecności podejścia w Londynie zostały spalone, choć do porażek z Bayernem (2013) i teraz z Realem wcale nie musiało dojść. Natomiast na zupełnie innych warunkach rozgrywała się finałowa akcja przed prawie trzema dekadami w Monachium, gdzie po drugiej stronie barykady i na pozycji wyraźnie uprzywilejowanej ustawił się Juventus. Oglądałem tamten pasjonujący bój z wysokości Olympiastadionu i Borussia sensacyjnie wygrała 3-1. Co z tego wynika? Dokładnie to, co z pierwszego zdania. W mej obecności idzie Borussii zdecydowanie lepiej, tyle…


Już na poważnie… W bardzo sympatycznej rozmowie z dziennikarzem „Polsatu” przypomniał się w sobotni wieczór Karl-Heinz Riedle, główny bohater starych scen, bo autor błyskotliwego dubletu, który szybko pozwolił odskoczyć dortmundczykom na dwubramkowy dystans. A kiedy chytrze został przez Alessandro del Piero skrócony o połowę, wtedy niesamowitą woltę wywinął Lars Ricken. Młokos, który zaraz po opuszczeniu ławki rezerwowych z absolutnym luzem popisał się kilkudziesięciometrowym lobem, definitywnie wpędzającym Turyn w stan żałoby. Niemniej po niemieckiej stronie bynajmniej nie każdy wiwatował. W biurze prasowym wcale liczna grupa zamiast naocznego oglądania rundy honorowej Borussii wolała skupić uwagę na monitorach. Tam akurat przypominano przemówienie Adolfa Hitlera do narodu. Odtwarzano je w Monachium, nie w Dortmundzie, więc dla niektórych priorytety były takie a nie inne…


Mina, z jaką teraz uczestniczył Hans-Joachim Watzke w pomeczowym ceremoniale na Wembley mówiła wiele, jeśli nie wszystko. Na twarzy prezydenta Borussii był wypisany żal za nieoczekiwanie ogromną szansą, której nie wykorzystano. Można nawet napisać, że był to szczery ból, skoro ekipa Edina Terzića miała wszelkie dane ku temu, aby po trzech kwadransach mieć w kieszeni wprawdzie jeszcze nie zwycięstwo, lecz co najmniej bardzo pokaźną zaliczkę. „Sam na sam” Karima Adeyemiego z Thibaut Courtoisem, słupek Niclasa Füllkruga (być może dzięki ofsajdowi), sparowanie przez bramkarza Realu uderzenia Adeyemiego, desperacka obrona strzału głową Füllkruga, który śmiało mógł trafić nieuchronnie… A do tego bezwzględne dyktowanie przez Borussię warunków, na kanwie znakomicie realizowanego (poza finalnym stadium) planu taktycznego. Bezpośrednie, grane idealnie w tempo podania za linię obrony Realu mogły mu, a nawet powinny uczynić krzywdę, jeśli nie spustoszenie.


Z rosnącego zniecierpliwienia za przepadającymi okazjami coraz bardziej jednak wyzierał niepokój Dortmundu, co neutralni obserwatorzy zamieniali w pewnik. Że stan do pauzy nie potrwa wiecznie. A Real wyjdzie na drugą połowę kompletnie odmieniony i zapewne, w dobrze znanym stylu, w końcu sięgnie po swoje. Bo to umie jak nikt inny. Bo jest w tej sztuce absolutnym arcymistrzem, co w zawodach o wysoką, albo wręcz najwyższą stawkę udowadnia niemal przy każdej okazji.


I znów to zrobił… Oczywiście dzięki piłkarzom, to w końcu Dani Carvajal zdyskontował głową kornerową centrę Toniego Kroosa, a Vinicius Jr z pomocą Jude’a Bellinghama pokarał nieszczęsnego Iana Maatsena za popełnienie szkolnego błędu, co nie przystoi na każdej arenie futbolowej. Jeśli jednak zachować chronologię zdarzeń i oddzielić wykonawstwo od warstwy strategicznej, to główny bohater gry o wszystko akurat tylko myślami tkwił na murawie, a i tak był na niej najważniejszy. To oczywiście Carlo Ancelotti, głównodowodzący mierzący obowiązki paczkami gum do żucia. Geniusz - to wie każdy. Człowiek traktujący piłkarzy jak rodzinę - tak samo. Po prostu: wielki Carlo, który umiał triumfalnie wrócić do Realu, choć kiedyś na Estadio Bernabeu go nie chciano.


Tamten casus Ancelottiego był dla Realu pod rządami Florentino Pereza typowy. Masz wyniki - możesz czuć się nietykalny (raczej…). Jesteś z efektami pod kreską - czuj się zwolniony. Bo zawiodłeś oczekiwania, nie sprostałeś zadaniu, nie zamieniłeś ciężkich milionów wpompowanych w transfery i gaże piłkarzy w niepokonaną drużynę. Ancelotti dał Realowi dekadę wstecz mnóstwo radości. Pal licho, że odzyskał Puchar Króla, choć na dodatek finałowym kosztem Barcelony. Triumfem o kapitalnym znaczeniu było ustrzelenie „Decimy”, czyli dziesiątego tytułu w pucharowej rywalizacji mistrzów krajowych. Tym sposobem zostały spięte klamrą dokonania z dwóch biegunowo odległych epok: Alfreda di Stefano i Raula.


Rok później, w 2015, to było za mało. Co zawinił Ancelotti, że Perez wylał go z roboty? Brak wyników, zresztą nie tylko dla prezydenta Realu, to powód całkowicie wystarczający. Zawsze mierziło mnie takie rozumowanie, jest prostackie, by nie rzec, iż prymitywne. To co? Ancelotti nagle utracił kompetencje? Stracił kontrolę nad sytuacją? Przestał mieć wpływ na rewię gwiazd? Nie wierzę w to wszystko ani trochę. Taki wał… Natomiast przy rozpatrywaniu przyczyn niepowodzeń całkiem serio potraktowałbym plagę kontuzji, jaka spadła wtedy na różne strefy, nade wszystko centrum dyspozycyjne. Ot, taki fenomen jak Luka Modrić był wtedy przez długie tygodnie na L4…


Czas przeszły trzeba jednak zastąpić teraźniejszym, bo Ancelotti od momentu ponownego pojawienia się na Estadio Bernabeu w roku 2021 przydaje klasie Realu zupełnie nowych wartości. W wymiarze taktycznym, funkcjonowania zespołu, jak i personalnym. W poprzednim akapicie wymieniłem Modrića, reżysera absolutnie pełną gębą. Kto kiedyś dał Luce tę szansę, widział w nim lidera formacji środkowej? Ano Ancelotti, bo przecież za Jose Mourinho było zupełnie inaczej… Innym sukcesem Ancelottiego niewątpliwie było to, że z pozycji psychologa (a nie psychiatry) umiał dotrzeć do wysoce nieobliczalnego i nieodpowiedzialnego stopera Pepe i wskazać mu normy, których ma przestrzegać. Również po to, aby Real na tym nie tracił a tylko zyskiwał.


Takich przykładów można mnożyć, choć nie dla wszystkich życie pod okiem Ancelottiego było usłane różami. Dotyczyło to choćby Edena Hazarda, który na Bernabeu nie potrafił się odnaleźć, był zagubiony tak samo jak w przeszłości Didi czy Michael Owen. Czasem po prostu się nie da, nawet Ancelottim… Ale też przecież na jego konto musi iść dokonanie postępu w siedmiomilowych butach przez Viniego, ewidentny progres zauważalny w postawie Eduarda Camavingi (w mym przekonaniu teraz jednego z głównych aktorów na Wembley) czy harmonijny rozkwit talentów Brahima Diaza albo Ardy Gülera. Zresztą czekających na swą szansę ustawia się w kolejce znacznie więcej…


I jeszcze jedno. „Don Carlo” wygrał z Borussią dzięki własnej, nie sztucznej inteligencji. Bez żadnej inspiracji z mej strony puentuje Ancelotti to zdanie puszczeniem perskiego oka gdzieś prosto w nurty Wisły.

2009 Sportowetempo.pl © Wszelkie prawa zastrzeżone ^
Web design by Raszty