Facebook
kontakt
logo
Strona główna > STREFA BLOGU
JERZY CIERPIATKA: Lewandowski w jednym szeregu z Puskasem, szokujące zestawienie...
autor
Jerzy Cierpiatka (ur. 1953 w Krakowie) - dziennikarz sportowy. Reporter i felietonista „Tempa”, „Gazety Krakowskiej”, „Dziennika Polskiego”, „Przekroju”, wieloletni współpracownik katowickiego wydawnictwa „GiA”. Autor bądź współautor wielu książek, m. in. trzech monografii Małopolskiego Związku Piłki Nożnej, „Boży doping”, „90 lat Białej Gwiazdy”, „85 lat RKS Garbarnia”, „Od Urugwaju do Rosji” (historia mundiali), „Jak to było naprawdę” (prawdziwe opowieści sportowe), „Olimpizm polski”, „Poczet związkowych legend”.
Wcześniejsze wpisy:

ZAMIAST DOGRYWKI (123)

„Lewy” w niebie, „Barca” w dekadencji

Robert Lewandowski znalazł się w jednym szeregu z Ferencem Puskasem i nie da się ukryć, że to zestawienie szokuje. Fenomenalny Węgier trafił czterokrotnie podczas finału PE jeszcze w 1960, na wypełnionym ponadnormatywnie Hampden Park w Glasgow madrycki Real rozgromił Eintracht Frankfurt 7-3. „Lewy” skopiował niesamowity wyczyn Puskasa w Dortmundzie, rzucając na kolana akurat „królewskich”… W półfinałach i finałach tylko Robert i Ferenc aż tak bardzo „poszli na całość”. O żadnej manipulacji nie ma mowy. Przemawiają fakty, a Europa wcale nie potrzebuje polskiej pomocy, aby wynosić Lewandowskiego na piedestał. 


Gigantyczny triumf Roberta jest niepodważalny, a zazwyczaj nader chłodnego Zachodu ani trochę nie trzeba sztucznie pobudzać do głębokiego pokłonu przed polskim zawodnikiem. Natychmiast po zakończeniu show Lewandowskiego w Dortmundzie zmieniłem telewizyjny kanał na Al Jazeera Sport 3. Gospodarzem studia był jak zwykle Gary Lineker, któremu towarzyszyli Michael Owen, Glenn Hoddle i Alan Shearer. Absolutna elita futbolu, gracze kiedyś fantastyczni, a teraz wnikliwi komentatorzy. 


Ton owego komentarza był jednoznaczny: Lewandowski przeszedł do historii i uczynił to w stylu godnym największych mistrzów. Analiza, z natury rzeczy, była drobiazgowa. Obejmowała szerokie spektrum różnorodnych środków używanych przez „Lewego” w momentach godzenia Realu w samo serce. Wybitni znawcy przedmiotu akcentowali idealną harmonię pomiędzy świadomym wyborem przez Roberta optymalnych metod, co ważniejsze jednak i trudniejsze - popartym kunsztem w warstwie wykonawczej. Urodziło się futbolowe cacko, pomijając już „bagatelną” kwestię, że Lewandowski z każdym golem niebotycznie podnosił swą rynkową stawkę.


Cały czas puszczał do wszystkich perskie oko Juliusz Machulski. Reżyser przypominał się z tytułem swojego filmu „Deja vu”. Już gdzieś to widziałem… Co? Ano mecz Bayernu z Barceloną. Ale nie we wtorkowy wieczór, tylko zdecydowanie wcześniej. Podczas mundialu w RPA, kiedy niemiecka maszyna pogruchotała kości argentyńskim artystom. Wtedy też padł wynik 4-0… W obu spotkaniach wziął udział Lionel Messi, co pozostawia ślad wyłącznie w protokolarnych zapisach. Rólka odegrana w Monachium mogła obrazić statystów. - A czy Messi w ogóle był na boisku? - retorycznie zapytał Shearer, gdy przyszło mu określać wpływ Lionela na rozwój monachijskich wydarzeń. 


Łapanie się na myśli, że przewija się jakiś stary film towarzyszyło mi niemal od pierwszego gwizdka Viktora Kassaia. To niewątpliwie dobry arbiter, starający się nawiązać do świetności Istvana Zsolta czy Sandora Puhla. Jednak w Monachium nie miał Kassai dobrego dnia. Uznał dwa gole dla Bayernu, których nie powinien uznać (2-0: spalony Mario Gomeza, 3-0: faul Thomasa Müllera bezpośrednio przed strzałem Arjena Robbena). Uchronił Barcelonę przed podyktowaniem karnego, za zagranie piłki ręką jeszcze przy stanie bezbramkowym. 


Te sędziowskie błędy, zresztą było ich więcej, nie miały jednak większego znaczenia. Natomiast dokumentnie żadne znaczenie miała wyraźna przewaga Katalończyków pod względem czasu posiadania piłki. Barcelona uprawiała na boisku pustosłowie, Bayern niemal wyłącznie operował konkretami. Czyniło to kolosalną różnicę. Na przestrzeni ostatnich dwóch dekad „Barca” została tak okrutnie zbita bodaj tylko dwukrotnie: przez AC Milan (1994) i Dynamo Kijów z wodzącym rej Andrijem Szewczenką (trzy lata później). 


Tytuł „Deja vu” znów wszedł na afisz w środę. Mecz Borussii z Realem był bardzo podobny do konfrontacji (ale tylko z nazwy) Bayernu z Barceloną. W Monachium miał Jupp Heynckes „gotowca”, w postaci doświadczeń Joachima Löwa, gdy jego narodowy manszaft zdeklasował Argentyńczyków w 2010. Z kolei Jürgen Klopp mógł w Dortmundzie bezproblemowo skopiować metodę Heynckesa z poprzedniego dnia. Naturalnie, nie chodzi o dosłowne plagiaty. Obraziłbym tym sposobem obu szkoleniowców, którzy już na użytek własnych drużyn drobiazgowo i perfekcyjnie zarazem rozpisali na głosy podział zadań piłkarzy. Idzie mi natomiast o to, co wcześniej dla Löwa, a teraz dla Heynckesa i Kloppa stanowiło „oczywistą oczywistość”. Że kontrola nad każdą piędzią ziemi musi być w przypadku Bayernu i Borussii absolutna. Służyć temu musiało posiadanie przewagi liczebnej w każdej strefie. Asom Barcy i Realu ani na chwilę nie wolno było pozwolić na prowadzenie swobodnej gry. Każdy przeciwnik, zwłaszcza poczynając od środkowej strefy boiska, musiał się czuć osaczony przez kilku piłkarzy Bayernu względnie Borussii.  


Do spełnienia tego warunku trzeba było końskiego zdrowia. Robben zaczął swój udział w strzeleniu gola na 3-0 od wykonania obligatoryjnej powinności na prawej obronie. Franck Ribery tam i z powrotem gonił jak opętany. A jakie pensum pracy wykonał w Dortmundzie na przykład Kuba Błaszczykowski? I ilu takich Błaszczykowskich miał Klopp do dyspozycji przeciwko Realowi? Poza bramkarzem, tylu ilu było na placu… Dokładnie tak, jak dzień wcześniej w Monachium dysponował takim komfortem Heynckes. Na bezdyskusyjny prymat taktyczny nakładały się takie elementy jak szybkość (kolosalna różnica) oraz technika (bo nikt mi nie powie, aby pod tym względem mogły obie niemieckie drużyny odczuwać kompleksy wobec hiszpańskich…). 


Bundesliga zdeklasowała Primera Division 8-1 (4-0). To wynik, który czyni wielce prawdopodobnym urządzenie na Wembley niemieckiego finału Ligi Mistrzów. Real być może ma jakiś mały cień szansy, Barcelona już przepadła. Na okoliczność powszechnie zapowiadanego końca epoki tym bardziej warto pamiętać, że panowanie katalońskiego klubu „trochę” jednak trwało. Że Messiemu i jego kolegom należy się serdeczne „Bóg zapłać” za dziesiątki porywających występów. Lionel zresztą wkrótce o sobie przypomni, jestem tego pewien. W przeciwieństwie do Barcelony ostatnich lat, bo w jej przypadku zdaje się trzeba mówić o dekadencji…


Tematem na zupełnie inne opowiadanie pozostaje, dlaczego Lewandowski, Błaszczykowski i Łukasz Piszczek grają w Borussii aż tak wyśmienicie. O opinię warto zagadnąć Kloppa, jako przedstawiciela niemieckiej myśli szkoleniowej. Natomiast pogląd myśli polskiej, w końcu dotyczący tej samej kwestii, wniesie do sprawy dokładnie nic. Tak sobie myślę.


JERZY CIERPIATKA

2009 Sportowetempo.pl © Wszelkie prawa zastrzeżone ^
Web design by Raszty