Facebook
kontakt
logo
Strona główna > Lekka atletyka > Wiadomości LA
Marek Kokosiński: 10 dni w Londynie2017-08-15 15:27:00

Marek Kokosiński uprzejmie donosi z Londynu (wersja doc)


Londyn 2017 – Dzień 0

Zapytałem kilka osób w pobliżu stadionu olimpijskiego, na którym jutro rozpoczynają się Lekkoatletyczne Mistrzostwa Świata, czy wiedzą, kto to jest Mo Farah i tylko jedna osoba odpowiedziała prawidłowo. 


Na dzień przed otwarciem mistrzostw wokół stadionu panuje duży spokój. Wejścia na stadion pozostają zamknięte, jedynie napisy „On your Marks” i „Welcome” przypominają o tym, co będzie się tutaj działo od 4 do 13 sierpnia. 


A właśnie jutro w pierwszym dniu mistrzostw, Mo Farah stanie przed szansą na wywalczenie kolejnego tytułu mistrza świata w biegu na 10 km. I na pewno wszyscy kibice na stadionie będą wiedzieli, kim jest Mo Farah.


Kiedy 5 lat temu podczas Igrzysk Olimpijskich na tym samym obiekcie Mo wbiegał jako pierwszy na linię mety, miałem wrażenie, że za chwilę stadion dosłownie eksploduje. Takiego hałasu nie byłby w stanie wygenerować nawet startujący Jumbo Jet. Brytyjczyków, i nie tylko ich, ogarnął szał, a gest, który biegacz rodem z Somalii zawsze wykonuje tuż po wywalczeniu zwycięstwa, naśladowali nawet pilnujący porządku policjanci, który dali się ponieść chwili, a jeden z nich pożyczył mi na chwilę swój hełm, żebym mógł sobie zrobić w nim zdjęcie.


Ja oczywiście, będę trzymał kciuki za Piotra Małachowskiego i Roberta Urbanka, aby zakwalifikowali się do finału rzutu dyskiem, Angelikę Cichocką i Sofię Ennaoui, które będą walczyły o awans do półfinału w biegu na 1500 metrów, a także za Tomasza Jaszczuka, żeby skoczył  co najmniej 8.05 m, co da mu udział w finale.


Przed finałem biegu na 10 km, odbędą się biegi eliminacyjne na 100 metrów z udziałem Usaina Bolta, który chciałby zakończyć karierę jako „unbeatable” i twierdzi, że jest do tego przygotowany. Będę mu kibicował, nie tylko dlatego, że mam od niego autograf z pamiętnych Mistrzostw Świata w Berlinie w 2009 roku. Otrzymałem go za pośrednictwem jamajskiej dziennikarki, której spodobało się zdjęcie, jakie zrobiłem Boltowi po zdobyciu przez niego kolejnego złotego medalu. 


Mam przeczucie, że będą to udane mistrzostwa dla Polski. Moje przeczucie opieram na tym, że gdy oglądam zawody bezpośrednio na stadionie, przynoszę szczęście polskiej reprezentacji. Tak było w Berlinie, więc dlaczego tutaj miałoby być inaczej?

Londyn 2017 – Dzień 1

Dzisiaj już każdy Brytyjczyk wie, kim jest Sir Mohamed Farah, urodzony w Somalii. Król długich dystansów, któremu dzisiaj zagrano i zaśpiewano „God Save the Queen” w nagrodę za wywołujący ekstazę występ na bieżni Stadionu Olimpijskiego w Londynie. 


Gdyby Joshua Cheptegei z Ugandy dokonał rzeczy niemożliwej i wyprzedził Faraha na ostatniej prostej, byłoby to bardzo nieeleganckie. I Londyn by mu tego nie zapomniał. 


Gdyby jutro Chris Coleman wygrał z Boltem w finale biegu na 100 metrów, na stadionie zapanowałaby grobowa cisza, a Londyn razem ze mną pogrążyłby się w żałobie. Gdyby wygrał Justin Gatlin, na co na szczęście się nie zanosi, zostałby 

wybuczany tak jak dzisiaj podczas biegu eliminacyjnego. Nawet gdyby wygrał któryś z Brytyjczyków, co jest zupełnie niemożliwe, mało kto by się cieszył. Może więc kolejny król bieżni pozostanie „unbeatable”? 


Ale wcześniej może mnie ucieszyć Piotr Małachowski, który dzisiaj już w pierwszym rzucie z dużym luzem osiągnął minimum kwalifikacyjne do finału, osiągając 65.13 m. W finale będzie też dwóch Robertów: Urbanek z Polski z ósmym wynikiem eliminacji oraz Harting z Niemiec. Bracia Hartingowie specjalizują się w wyprzedzaniu Małachowskiego w ostatnim rzucie, ale może tym razem będzie inaczej. Złoty medal dla Małachowskiego nie jest wykluczony, ale kandydatów do medali jest co najmniej kilku, wśród nich też Robert Urbanek.


Jutro startują też w eliminacjach pchnięcia kulą Konrad Bukowiecki, Michał Haratyk i Jakub Szyszkowski. W eliminacjach rzutu młotem wystąpią Anita Włodarczyk, Malwina Kopron i Joanna Fiodorow.  Wystartują też: Rafał Omelko w eliminacjach biegu na 400 metrów; Anna Jagaciak w eliminacjach trójskoku; Ewa Swoboda w eliminacjach biegu na 100 metrów; Michał Rozmys, Adam Kszczot oraz Marcin Lewandowski w eliminacjach biegu na 800 metrów, a także Angelika Cichocka i Sofia Ennaoui w półfinale biegu na 1500 metrów. Angelika Cichocka i Sofia Ennaoui zaprezentowały świetny finisz w dzisiejszych bardzo trudnych biegach eliminacyjnych i mam przeczucie, że będą w finale. Jeżeli tak będzie, kupię sobie szklaną kulę i zostanę wróżbitą. Niestety, nie będzie w finale skoku w dal Tomasza Jaszczuka, ale zabraknie w nim także mistrza olimpijskiego Jeffa Hendersona z USA oraz innego zawodnika amerykańskiego Marquisa Dendy.

Londyn 2017 – Dzień 2 – sesja przedpołudniowa

Bohaterem tej sesji została Yorgelis Rodriguez, reprezentantka Kuby w siedmioboju, która w drugiej konkurencji, to jest w skoku wzwyż, razem z Nafissatou Thiam z Belgii skoczyła 1.95 m (!) trzykrotnie bijąc rekord życiowy. Fantastyczna publiczność dopingująca wszystkich zawodników (z wyjątkiem Justina Gatlina) owacyjnie przyjęła wyczyny Kubanki i Belgijki. Takim wynikiem można wygrać niejedne poważne zawody w pojedynczej konkurencji skoku wzwyż.


Sesja poranna była udana dla Polaków. Wszyscy z wyjątkiem Jakuba Szyszkowskiego zakwalifikowali się do dalszych rund lub do finału. Jakub zakończył eliminacje na 13. miejscu, a miejsce dwunaste, czyli ostatnie premiowane wejściem do finału, przypadło Konradowi Bukowieckiemu, który zaledwie o 1 cm wyprzedził Jakuba. W finale będzie ciężko, chyba że Konrad weźmie przykład z Michała Haratyka, który już w pierwszej próbie pchnął kulę na odległość 21.27 m i zajął 

w eliminacjach trzecie miejsce. Jutrzejszy konkurs finałowy może ułożyć się zupełnie inaczej i wcale nie musi wygrać Tomas Walsh z Nowej Zelandii, który osiągnął 22.14 m i wyprzedził drugiego rywala o blisko 90 cm.


Do finału awansowały w komplecie Malwina Kopron z najlepszym wynikiem eliminacji (74.97 m), Anita Włodarczyk jako druga (74.61 m) oraz z 9. wynikiem Joanna Fiodorow (71.72 m). Zawodniczkom Polski nie przeszkadzało zimno i deszcz, skoro wszystkie w pierwszej próbie osiągnęły minimum kwalifikacyjne. Kontynuując swoją misję wróżbity, zobaczyłem na podium wszystkie trzy nasze reprezentantki, ale jest to raczej wishful thinking. Jeżeli moja przepowiednia się spełni, do szklanej kuli dokupię czarnego kota (oczywiście sztucznego).


Adam Kszczot, Marcin Lewandowski i Michał Rozmys są już w półfinale, chociaż Marcin tylko jako lucky loser. Ale żeby być lucky loser, trzeba sobie na to zasłużyć, a Amel Tuka z Bośni i Hercegowiny, którego rekord życiowy jest około 4 sekundy lepszy od dzisiejszego wyniku, takiego szczęścia sobie nie wybiegał.


Startują też dalej Ewa Swoboda na 100 metrów oraz Rafał Omelko na 400 metrów, którzy pobiegli dobrze i mieli szczęście być lucky losers. Anna Jagaciak skoczyła w trójskoku 10 cm mniej od wymaganego minimum, ale jako że 14.20 m osiągnęło tylko siedem zawodniczek, do finału dokooptowano pięć kolejnych z najlepszymi wynikami i była wśród nich nasza zawodniczka.


Czyli ogólnie trochę słońce, trochę deszcz, chociaż słońca było jednak więcej. Teraz jest godzina 16.45 i słońce świeci. Za dwie godziny sesja wieczorna.

Londyn 2017 – Dzień 2 – sesja wieczorna

To wisiało w powietrzu, chociaż nikt o tym nie chciał nawet pomyśleć, żeby nie sprowadzić nieszczęścia, a jednak Usain Bolt nie odejdzie niepokonany. I to jest jego zwycięstwo, bo pokazuje ludzką twarz herosa. I tak wszyscy będą pamiętali inne biegi Bolta, a ja byłem tym szczęściarzem, który na żywo widział, jak jamajski biegacz ustanawia w Berlinie w 2009 roku niewiarygodne rekordy świata na 100 i 200 metrów, niepobite do tej pory. 


Być może za jakiś czas więcej osób będzie pamiętać, że w swoim ostatnim starcie Usain Bolt wywalczył brązowy medal mistrzostw świata, a podanie nazwiska srebrnego medalisty będzie wymagało skorzystania z Wikipedii. 


Nazwisko mistrza świata z Londynu może zostać zapamiętane z dwóch względów. Po pierwsze, nikomu nie udało się pokonać Bolta w tak ważnych zawodach od 2009 roku (wyłączając mistrzostwa świata w Daegu w 2011 roku, kiedy Bolt został zdyskwalifikowany za popełnienie falstartu), a po drugie osoba dzisiejszego zwycięzcy jest dość kontrowersyjna. 


Mimo że jestem smutny, że Usain Bolt nie wygrał, jestem też smutny, że Justin Gatlin nie wykonał lap of honour, czyli rundy honorowej, bo został ponownie wybuczany. Ale jednak IAAF dopuściła go do startu i Gatlin miał prawo z tego skorzystać. 


Kiedyś w Krakowie zobaczyłem graffiti „Bóg wybacza, Cracovia nigdy” i przypomniało mi się to dzisiaj, kiedy Gatlin przemknął do stanowisk amerykańskich stacji telewizyjnych, a Usain Bolt wykonywał w tym czasie rundę honorową. 


Mam nadzieję, że podczas ceremonii wręczania medali i grania The Star Spangled Banner będzie już poprawnie politycznie. Nie wiem, co Gatlin mówił do Bolta w kilkadziesiąt sekund po zakończeniu biegu; może powiedział „Sorry for stealing the show”, ale objęli się dość ciepło na potrzeby PR (?)


Kilka minut przed finałem, show chciał ukraść Adam z raju, wbiegając z nienacka na ostatnią prostą i prezentując klejnoty wątpliwej urody. W pierwszej chwili porządkowi nie byli chyba wystarczająco skoncentrowani, bo zawodnik przebiegł prawie 100 metrów, wywołując entuzjazm publiczności, ale po chwili został obalony na trawę i odprowadzony w kilkuosobowej eskorcie na zaplecze. Porządkowi zostali wybuczeni, a Adam cały i zdrowy prezentował pomarszczone pośladki, bo część frontowa nie była już udostępniona. 


Wcześniej entuzjazm wywołała Etiopka Ayana, która w biegu na 10 km zdublowała większość konkurentek, a gdyby bieg przedłużono o 2 kilometry mogłaby zdublować wszystkie włącznie ze srebrną medalistką Tirunesh Dibaba, która w nieodległej przeszłości wszystkim współzawodniczkom pokazywała plecy i to z dużej odległości.


Entuzjazm wywołał też konkurs skoku w dal mężczyzn, w którym zupełnie nieoczekiwanie (po bardzo słabym poziomie w eliminacjach) osiągnięto wielkie wyniki, a dwóch zawodników z RPA zdobyło medale: złoty Luvo Manyonga, a brązowy Ruswahl Samaai. Moją uwagę zwróciła niezwykła radość białego kibica z tego kraju, tak kiedyś nieszczęśliwie podzielonego. Sport potrafi przełamywać bariery, co pokazuje także przypadek Emanuela Olisadebe.


Mam nadzieję, że ewentualny, ale jednak nieprawdopodobny medal Sofii Ennaoui w biegu na 1500 metrów zostałby przyjęty z taką samą radością jak złoto Manoynga, pomimo że nazwisko polskiej biegaczki brzmi dla niektórych egzotycznie. 


A skoro wspominam o biegu na 1500 metrów, stawiam ostrożnie, żeby nie zapeszyć, na Angelikę Cichocką. Wydaje się być w bardzo dobrej formie i ma mocny finisz. Wiele jej konkurentek też ma podobne atuty, ale Angelika ma szanse na dobre miejsce.


Na koniec kilka zdań o rzucie dyskiem. Nasi dyskobole wypadli na miarę obecnych możliwości, chociaż Piotr Małachowski wydawał się sfrustrowany, mimo że tym razem pokonał Roberta Hartinga. Do medalu było daleko, a do czwartego miejsca, które niektórzy nazywają najgorszym, nieco ponad pół metra. Piąte miejsce jest z pewnością lepsze od dwunastego, jakie zajął Gerd Kanter z Estonii, postać w rzucie dyskiem całkiem historyczna.


I na koniec siedmiobój. Jego główną postacią jest Nafi Thiam z Belgii, nie tylko ze względu na świetne wyniki, jakie osiąga, ale też na niesamowite dredy, które z dużą wprawą przekłada na odpowiednią stronę, aby jej nie przeszkadzały na przykład podczas wykonywania próby pchnięcia kulą. Belgowie też lubią Nafi, mimo że nie nazywa się van der Eycken.


Jutro znowu wstanie słońce, a z nim nadzieje, że jest życie po Bolcie. Z Polaków wystąpią między innymi Piotr Lisek i Paweł Wojciechowski, którzy mają za zadanie skoczyć 5.75 m, aby znaleźć się w finale. W eliminacjach biegu na 3 km z przeszkodami pobiegnie Krystian Zalewski, na 400 metrów przez płotki Patryk Dobek, a w biegu na 400 metrów Justyna Święty, Małgorzata Hołub i Iga Baumgart. Oprócz nich, wystartuje też Damian Czykier na 110 metrów przez płotki (w eliminacjach i może w półfinale), Katarzyna Kowalska i Izabela Trzaskowska w biegu maratońskim, Marcelina Witek 

w eliminacjach rzutu oszczepem. Trójka polskich ośmiusetmetrowców powalczy o finał, podobnie jak Ewa Swoboda w biegu na 100 metrów i Rafał Omelko na 400 metrów.


Ale najważniejszy z polskiego punktu widzenia wydaje się być finał pchnięcia kulą, w którym wystartują Michał Haratyk i Konrad Bukowiecki. Szansa na medal raczej iluzoryczna, ale któż liczył na Sylwestra Bednarka, po tym gdy szczęśliwie zakwalifikował się do finału skoku wzwyż na mistrzostwach w Berlinie w 2009 roku, w którym skakał jak natchniony i wywalczył brąz?

Londyn 2017 – Dzień 3 – sesja przedpołudniowa

Piotr Lisek i Paweł Wojciechowski w finale skoku o tyczce, Iga Baumgart, Damian Czykier i Patryk Dobek w półfinałach biegów na 400 m, 110 m ppł i 400 m ppł; Justyna Święty i Małgorzata Hołub odpadły w eliminacjach na 400 metrów. Będą miały jeszcze jedną szansę, tym razem w sztafecie 4x400 m, aby powalczyć o medal zapowiadany dość głośno przed mistrzostwami. Jeżeli występ polskich biegaczek w eliminacjach był kamuflażem przed biegiem sztafetowym. o medalu można myśleć; w przeciwnym razie zostają marzenia. Ale królowa sportu zmienną jest, więc pomarzyć nie boli.


Drugiej szansy nie otrzyma już w tych mistrzostwach Krystian Zalewski. Pomimo ambitnej walki odpadł w eliminacjach biegu na 3 km z przeszkodami, osiągając wynik w granicach swoich możliwości. 


O ile Piotr Lisek pewnie pokonywał wszystkie wysokości i zakończył eliminacje bez zrzutki, to Paweł Wojciechowski pokazał, że nie lubi łatwych rozwiązań, bo 5.60 i 5.70 pokonał dopiero w trzeciej próbie. W finale nie będę go fotografował podczas próby przejścia nad poprzeczką, poczekam dopiero na dekorację medalistów. Wyjaśniam, że Paweł pokonał wszystkie wysokości, kiedy zaciskałem kciuki, a wszystko zrzucał, kiedy usiłowałem zrobić zdjęcie udanej próby. Piotrowi Liskowi nie robiło to różnicy. Piotr i Paweł to całkiem niezły zestaw, więc może dobrze będą wyglądali na pudle (skojarzenie z rasą czworonogów zupełnie niezamierzone).


I to właściwe tyle na tę chwilę. Meta biegów maratońskich jest poza  stadionem, więc widać tutaj to samo, co w przekazie telewizyjnym. Czekam więc na sesję wieczorną.

Londyn 2017 – Dzień 3 – sesja wieczorna

Szkoda, że z nieznanych mi względów nie pojawiła się dzisiaj na podium stadionu w Londynie Karolina Tymińska, w związku z czym sir Sebastian Coe nie mógł jej wręczyć brązowego medalu w siedmioboju wywalczonego 6 lat temu na mistrzostwach w Daegu. Karolina była w tamtym występie czwarta, ale złota medalistka została po latach zdyskwalifikowana, a nasza zawodniczka awansowała na trzecią pozycję. IAAF postanowiła przeprowadzić ceremonię dekoracji w tej, jak i w wielu innych (niestety!) konkurencjach, w których wyniki zweryfikowano, aby wręczyć zasłużone medale nie za pośrednictwem kuriera pocztowego, ale przed wielotysięczną publicznością. 


Wiadomość o dyskwalifikacji „zwyciężczyni” została oficjalnie ogłoszona w listopadzie ubiegłego roku. W związku z tym i zaproszeniem na ceremonię dekoracji przez IAAF, na podium pojawiły się Brytyjka Jessica Ennis i reprezentantka Niemiec Jennifer Oeser, które przy ogromnym aplauzie publiczności i z nieukrywanym wzruszeniem odebrały medale za tamte zawody, a publiczność zaśpiewała z należytym szacunkiem „God Save the Queen”. Miejsce po lewej stronie Ennis niestety było puste.


Tak na marginesie, kolejność pierwszej trójki z roku 2011 była prawie identyczna jak dwa lata wcześniej w Berlinie, gdzie po występie życia na trzecim miejscu uplasowała się Kamila Chudzik. Był to sukces tak niespodziewany, że Kamila nie miała przygotowanej flagi do rundy honorowej. Wypatrzyła mnie w tłumie i podbiegła po moją flagę, którą rzuciłem w jej kierunku, upewniwszy się wcześniej, że odda ją później. 


Tę flagę mam tutaj w Londynie i zamierzać nią wymachiwać, kiedy Anita Włodarczyk będzie zdobywała złoty medal. Miałem ją też tutaj na tym samym stadionie 5 lat temu, kiedy Anita zdobyła srebrny medal, który niedawno okazał się być złotym, po dyskwalifikacji pewnej zawodniczki z pobliskiego kraju.


Gdyby trenującej w Polsce pod kierunkiem Wiaczesława Kaliniczenki Robeilys Peinado z Caracas w Wenezueli przyznano polskie obywatelstwo, po trzech dniach rywalizacji Polska ekipa miałaby brązowy medal w konkursie skoku o tyczce. Zwyciężczyni Ekaterini Stefanidi z wdziękiem i radością odtańczyła zorbę, którą organizatorzy przygotowali na tę okazję. Boję się pomyśleć, co mają przygotowane dla Anity Włodarczyk. Quiet please, nie zapeszajmy.  


Gdyby Konrad Bukowiecki albo Michał Haratyk powtórzyli swoje najlepsze tegoroczne wyniki, znaleźliby się na podium. Michał był bardzo blisko, ale nie powinien być rozczarowany, bo co ma powiedzieć kandydat do złotego medalu Ryan Crouser, który zajął szóste miejsce, a wygrał Tomas Walsh z pięknego kraju jakim jest Nowa Zelandia, gdzie rosną fantastyczne czereśnie i winogrona, oraz gdzie według spisu powszechnego z 2015 roku żyje 29 milionów owiec oraz dodatkowo 4.5 miliona mieszkańców.


Do Ryana Crousera dołączyła mistrzyni olimpijska Elanie Thompson z Jamajki, która osiągnęła metę dopiero na piątej pozycji, a zwyciężyła, dosłownie rzutem na taśmę Tori Bowie, odbierając złoto prowadzącej przez cały dystans Marie-Josee Ta Lou z Wybrzeża Kości Słoniowej. W ten sposób po raz pierwszy od wielu lat USA mają dublet w sprincie, a Jamajka musi poczekać na następne mistrzostwa.


Wracając do siedmioboju, dredy Nafi Thiam są niesamowite. Niesamowite też było wsparcie publiczności dla Katariny Johnson-Thompson, która po nieudanym konkursie skoku wzwyż walczyła dalej o iluzoryczny już medal, bowiem musiałaby w kończącym zawody biegu na 800 metrów osiągnąć wynik w granicach 2 minut. Zajęła piąte miejsce i mimo że musiała być trochę zawiedziona, nie płakała do mikrofonu, dziękowała za doping i gratulowała rywalkom. 


To tylko sport i dalsze losy United Kingdom of Great Britain and North Ireland nie zależą od tej imprezy, nawiasem mówiąc świetnie zorganizowanej i świetnie prowadzonej przez stadionowych spikerów: rzetelnie, obiektywnie, taktownie, z lekkim dystansem i poczuciem humoru. Publiczność też potwierdza zasady brytyjskiego fair play. 


Ale najbardziej niesamowita jest maskotka imprezy Hero the Hedgehog! Ciekaw jestem, kto jest pod skórą tego jeża. Wykonuje niesamowite akrobacje, ma też talent aktorsko-pantonimiczny. Mam nadzieję, że wyściska się dzisiaj (to już poniedziałek!) ze złotą medalistką w rzucie młotem. Quiet please! 


W programie na poniedziałek także finałowy bieg na 1500 metrów z Angeliką Cichocką oraz konkurs trójskoku z Anną Jagaciak. O medalowych szansach zamilknę. Wystąpi też Patryk Dobek w półfinale biegu na 400 metrów przez płotki, a także Iga Baumgart na 400 metrów. 


W eliminacjach na 200 metrów nie pobiegnie żaden z polskich reprezentantów, ale pojawi się na bieżni, celujący w podwójny triumf na tych mistrzostwach Wayde van Niekerk z RPA. 


Na 400 metrów przez płotki pobiegnie w drugim biegu eliminacyjnym Joanna Linkiewicz z realnymi szansami na awans do półfinału.

Londyn 2017 – Dzień 4

W roku 2009 podczas mistrzostw świata w Berlinie, Anita Włodarczyk wpadła w tak wielkie uniesienie po rzucie na odległość 77.96 m, co oznaczało ustanowienie nowego rekordu świata i objęcie prowadzenia w konkursie, że podskakując z radości uszkodziła sobie nogę i nie była w stanie kontynuować współzawodnictwa.


W roku 2017 podczas mistrzostw świata w Londynie rzuciła zaledwie 6 centymetrów bliżej, ale takich uniesień na szczęście (?) nie było, a wszystko zakończyło się tak jak osiem lat temu. 


Anita przyzwyczaiła kibiców do tego, że wygrywa z przewagą kilku metrów, a na dodatek bije rekord świata, więc niektórzy mogli nie być całkowicie usatysfakcjonowani. 


Zwłaszcza jeden pan, który głosem donośnym, lecz lekko zniekształconym pobudzającymi napojami, zachęcał Anitę, a można by odnieść wrażenie, że się wręcz domagał, aby pobiła rekord świata. Po zakończonym konkursie pozował wszystkim fotoreporterom do zdjęcia jak pan i władca na końcu świata. Ale jeśli nawet nie władca, to wątpliwy ambasador naszego kraju. 


Anita Włodarczyk i Malwina Kopron, której medal zobaczyłem w szklanej kuli, o czym pisałem w jednej z poprzednich korespondencji, otrzymały olbrzymie brawa i wykonały pełną rundę honorową. Joanna Fiodorow też była bardzo zadowolona z szóstego miejsca. Szkoda jedynie, że mistrzyni świata nie zaśpiewano z jednodniowym wyprzedzeniem „Happy Birthday”. 


Jak ktoś stwierdził naukowo, narody środkowej Europy ze względu na budowę ciała są predestynowane do wielkich osiągnięć w konkurencjach, w których oprócz techniki potrzebna jest też siła. Liczymy więc w dalszej części mistrzostw na Pawła Fajdka i Wojciecha Nowickiego. 


W dzisiejszym finale trójskoku skakała i to daleko Anna Jagaciak, której nazwisko było dla spikera dużym wyzwaniem, ale nie będę się czepiał, bo ważniejsze jest to, iż chociaż polska zawodniczka nie wskoczyła na podium, zajęła szóste miejsce. Wygrała reprezentantka Wenezueli Yulimar Rojas, wyprzedzając Caterine Ibargüen z sąsiadującej z Wenezuelą Kolumbii o jeden duży lub dwa małe paznokcie, czyli o 2 cm.  


Gdyby Angelika Cichocka pobiegła o 0.1 sekundy szybciej, też zajęłaby szóste miejsce i można by powiedzieć, że dzisiaj Polacy spisali się na szóstkę. Wiara nie zawsze czyni cuda, ale jeżeli ma się na imię Faith, łatwiej jest zwyciężać i tak też się stało w przypadku Faith Kipyegon. Faworytkę gospodarzy Laurę Muir wyprzedziła na ostatnich metrach Caster Semenya z RPA, ale publiczność do żadnej nie miała pretensji. Srebro wywalczyła jak zwykle skuteczna na finiszu Jennifer Simpson z USA.


Jest też pierwszy medal dla ANA, czyli dla Authorised Neutral Athlete, czyli dla tak zwanych „bezpaństwowców”, chociaż wszyscy wiedzą, że obecny wicemistrz świata i mistrz świata z Pekinu Sergey Shubenkov jest Rosjaninem i ze względu na wykluczenie Rosji z zawodów nie może startować pod swoją narodową flagą. Radość Shubenkova była nie mniejsza niż zwycięzcy Omara McLeoda z Jamajki i zdobywcy brązowego medalu dla Węgier Balazsa Baji. Niewiarygodne, iż jest to dopiero pierwszy złoty medal dla Jamajki na tych mistrzostwach. 


Ani Patryk Dobek ani Iga Baumgart nie zakwalifikowali się do finału, co nie jest żadną niespodzianką. Do awansu potrzebne byłoby osiągnięcie najlepszych wyników w sezonie, ale można powiedzieć, że występy Patryka i Igi były na miarę ich obecnych możliwości. Do półfinału biegu na 400 metrów przez płotki zakwalifikowała się Joanna Linkiewicz, która została lucky loserem. Pulę szczęścia chyba już wyczerpała dzisiaj i na finał ma szanse tylko wtedy, gdy pobiegnie najlepiej w karierze.


Jeżeli mnie pamięć nie zawodzi, żaden z reprezentantów Polski nie ustanowił na tych mistrzostwach rekordu życiowego. Niektórym zawodnikom innych krajów się udaje, w wyniku czego zdobywają medale lub awansują do finałów.


Rekordy życiowe Piotra Liska i Pawła Wojciechowskiego są bardzo wyśrubowane i ich powtórzenie może oznaczać zdobycie medalu, pod warunkiem, że Barber, Lavillenie, Holzdeppe, a zwłaszcza Kendricks nie osiągną SB, czyli najlepszych wyników w sezonie. Finał we wtorek, czyli już dzisiaj.


Także mało prawdopodobny jest nowy rekord życiowy Adama Kszczota w biegu na 800 metrów, ale i bez tego stać polskiego zawodnika nawet na zwycięstwo. Tak jak i kilku z pozostałych uczestników dzisiejszego finału.

Londyn 2017 – Dzień 5

5 lat i jeden dzień wcześniej podczas Igrzysk Olimpijskich rozgrywanych na tym samym stadionie Adam Kszczot osiągnął świetny wynik w półfinale biegu na 800 metrów, ale niestety zajął w nim trzecie miejsce i nie zakwalifikował się do finału, w którym David Rudisha ustanowił kosmiczny rekord świata, a pozostali zawodnicy też pobiegli jak w stanie nieważkości i z jedynym wyjątkiem ustanowili rekordy życiowe, a ostatni zawodnik na mecie uzyskał 1:43.77, więc wyprzedziłby obecnego mistrza świata o jakieś 7 metrów. 


Jako że takie biegi zdarzają się once in a lifetime, przypomnienie o nim w żadnym stopniu nie umniejsza olbrzymiego sukcesu francuskiego biegacza Pierre-Ambroise Bosse, który po wyleczeniu kontuzji pierwszy raz w tym roku zwyciężył w ważnym biegu. 


Olbrzymi jest też sukces Adama Kszczota, który pięć lat temu wyglądał na zawiedzionego tym, że nie wszedł do finału, więc można by powiedzieć, że stadion olimpijski w Londynie został odczarowany. Zarówno zwycięzca jak i srebrny medalista osiągnęli swoje najlepsze tegoroczne wyniki. 


Szukający dziur w serze będą pewnie żałować, że Adam nie ruszył do przodu 10 metrów wcześniej albo że bieg nie był rozgrywany na dystansie 810 metrów, a życzliwi (wraz z piszącym te słowa) dodatkowo mieli nadzieję, iż francuski biegacz nie wytrzyma. 


Żeby równowaga nie została zachwiana, Renaud Lavillenie po pokonaniu wysokości 5.89 m, na szczęście w drugiej próbie, podczas gdy Piotr Lisek w pierwszej, pozostałe próby miał już nieudane, dzięki czemu Polak został srebrnym medalistą.


Ale wystarczy już o tym fair play w kibicowaniu, bo obiektywizm kończy się tam, gdzie pojawiają się duże emocje. I dotyczy to wszystkich z wyjątkiem świętych. 


Pamiętam, jak podczas mistrzostw świata rozgrywanych na stadionie Saint Denis pod Paryżem, wymieniałem uwagi z zaprzyjaźnioną parą kibiców z Anglii, którzy trochę zazdrościli mi tego, iż Polska dzięki Robertowi Korzeniowskiemu miała już złoty medal, a reprezentacja UK jeszcze nie. Był to ostatni dzień sierpnia, ostatni dzień mistrzostw i ostatnia szansa dla Brytyjczyków w sztafecie 4x400m. Mój znajomy Paul powiedział wtedy do mnie: ”Marek, tell me the truth. Wouldn’t you smile, just a bit, if the French dropped the baton?” Nie upuścili. Wygrali w znakomitym czasie 2:58.96, a Brytyjczycy zajęli czwarte miejsce.


Nie przewrócił się też tutaj w Londynie w biegu 3000 m z przeszkodami mistrz olimpijski i dwukrotny srebrny medalista mistrzostw świata Conseslus Kipruto, a na dodatek skutecznie finiszował i w ten sposób Kenijczycy podtrzymali serię tytułów mistrzowskich od czasów, których nie pamiętają już najstarsi górale, zapewne dlatego że nie w głowie im bezsensowne bieganie w kółko po bieżni. Ale przynajmniej im niczego nie żal.


Z tytułem na 3 km z przeszkodami miało być inaczej, bo nawet stadionowy spiker jako głównego kandydata do zwycięstwa wymieniał Evana Jagera z USA. Mimo zajęcia trzeciego miejsca Jager był bardzo szczęśliwy. 


Chociaż szczęścia nie mierzy się w sekundach i metrach, na jeszcze bardziej szczęśliwego Amerykanina w Londynie wyglądał Sam Kendricks, który zwyciężył we wspomnianym już wcześniej konkursie skoku o tyczce. I można mu wybaczyć, że miał mniej zrzutek niż Piotr Lisek. Paweł Wojciechowski tym razem piąty, ale po pięknej walce. 


Wayde van Niekerk jest już w połowie drogi do celu, jakim jest zdobycie dwóch tytułów mistrzowskich. Dla kogoś, kto nigdy nie przebiegł 400 metrów w zawodach nawet mniejszego kalibru, mogłoby się wydawać, że van Niekerk biegnie sobie od niechcenia i bez wysiłku. 


Po osiągnięciu mety w czasie poniżej 44 sekund, co mogło rozczarować oczekujących bicia rekordów świata na życzenie i liczących na wynik o sekundę lepszy, reprezentant RPA położył się na wznak na bieżni, a chcący przeprowadzić z nim wywiad na gorąco, chociaż było potwornie zimno jak w noc listopadową, Iwan Thomas, w przeszłości bardzo dobry czterystu-etrowiec, położył się obok niego i w takiej niekonwencjonalnej pozycji w prostych żołnierskich słowach rozmawiali o głodzie tlenowym.


Oprócz przygotowania najlepszej formy, trzeba mieć też trochę szczęścia albo nie mieć pecha. Isaac Makwala z Botswany, który wydawał się być jedynym zawodnikiem zdolnym do nawiązania równorzędnej walki z Waydem van Niekerkiem, doznał ostrego zatrucia pokarmowego i nie wystartował zarówno w finale biegu na 400 metrów, do którego już się zakwalifikował, a także w eliminacjach na dystansie 200 metrów, drugiej konkurencji, którą ma wygrać Wayde van Niekerk. 


Sam Makwala utrzymuje, że był gotowy do walki, ale nie został dopuszczony do startu przez delegata medycznego IAAF, który z kolei tłumaczył, iż zgodnie z obowiązującymi przepisami wobec Makwali, a także innych zawodników zainfekowanych wirusem grypy żołądkowej, zastosowano 48-godzinną kwarantannę. I wiadomość z ostatniej chwili: IAAF wyraziła zgodę na udział Makwali w zawodach. Zostanie on dopuszczony do startu w półfinale, jeżeli w dodatkowym samotnym biegu, który ma się odbyć przed oficjalnym rozpoczęciem kolejnego dnia zawodów, uzyska rezultat co najmniej 20.53.


Więcej szczęścia, albo mniejszego pecha miała Anita Włodarczyk. Strach się bać, co mogłoby się wydarzyć, gdyby jej kontuzja, utrzymywana przed zawodami w tajemnicy, okazała się poważniejsza. Kibice przeważnie nie wiedzą w jakiej formie fizycznej i psychicznej są ci, od których oczekują prawie zawsze i wszędzie sukcesów przyprawionych rekordem świata. 


Tak na marginesie bardzo cieszę się, że Agnieszka Radwańska znowu wygrywa. 


I na koniec Barbora Špotáková. Ona oczywiście nie ma pojęcia, że chciałem, żeby wygrała, ale zrobiła mi tę przyjemność i powtórzyła na tym samym stadionie osiągnięcie sprzed 5 lat. Nie ma większego znaczenia, że wtedy zwyciężyła z przewagą ponad czterech metrów. Nie mam też do Špotákovej żalu, że na ubiegłorocznych igrzyskach olimpijskich pokonała o 2 centymetry w walce o brązowy medal Marię Andrejczyk. Tym bardziej, kiedy porównamy reakcje obu zawodniczek po zakończonym finale. 


Z drugiej strony szkoda, że kontuzja uniemożliwiła studentce filologii angielskiej występ w Londynie. Ale może będzie miała okazję „dokopać” rywalkom w następnych zawodach rangi mistrzowskiej. Mogłaby też pomóc niektórym utytułowanym reprezentantom naszego kraju w nauce podstawowych zwrotów, przydatnych podczas krótkich wywiadów, jakich udzielają tutaj sportowi celebryci. 


Tę sztukę opanowała na dobrym poziomie np. Barbora Špotáková, która trafnie podziękowała za „support”, a nie za „doping”, który kojarzy się jednoznacznie i w kontekście oczyszczania lekkoatletyki brzmi niestety koszmarnie. 


Ale nie będę się czepiał, tym bardziej, że mój rekord życiowy w rzucie oszczepem wynosi nieco ponad jedenaście metrów, a młotem nigdy nie rzucałem, nie licząc tego, którym kiedyś wbiłem do ściany duży gwóźdź, na którym powiesiłem przyznany mi za ten wyczyn medal z tombaku.


Na pocieszenie, z językami mają też kłopoty (jakże nie cieszyć się z cudzego nieszczęścia) spikerzy na stadionie. Mam nadzieję, że podczas dzisiejszej ceremonii medalowej tyczkarzy, na drugim stopniu podium stanie Piotr Lisek, a nie Lajsek. Jestem prawie pewien natomiast, że srebrny medal odbierze Adam Kszczot, z którego nazwiskiem spiker radził sobie zadziwiająco poprawnie.

Londyn 2017 – Dzień 6

Po kilku dniach oczekiwania nad całym Londynem nareszcie pojawiły się posępne chmury, a na stadion olimpijski spadły hektolitry wody. Służby techniczne czuły się jak ryby w wodzie i z zapałem łapały się za potężnej wielkości walce otoczone grubą warstwą gąbki. Dzięki temu, w kole do rzutu młotem było nieco mniej wody niż wokół, co pozwoliło kilku zawodnikom, wśród nich Wojciechowi Nowickiemu i Pawłowi Fajdkowi, zachować równowagę i odrzucić młot od siebie na odległość ponad 75.50 m, a tym samym zakwalifikować się do piątkowego finału. 


Chociaż Paweł Fajdek mówi o sobie, że jest najlepszy, dodaje też skromnie, że jeszcze nie wygrał. Wojtek Nowicki mówi mniej, więc ma mniejszą szansę, aby powiedzieć coś dziwnego, a może ma taką naturę, że nie chce  skupiać na sobie nadmiernej uwagi. Próbę, w której osiągnął najlepszy wynik eliminacji (76.85) wykonał, kiedy prawie wszystkie oczy były  skierowane w stronę bieżni, gdzie właśnie odbywał się jeden z biegów półfinałowych na 200 metrów mężczyzn. 


Tak czy inaczej, jest szansa, aby w piątek powtórzyła się kolejność z eliminacji, w których Paweł Fajdek był drugi. Dla mnie byłby to wariant A, ale jeżeli kolejność będzie odwrotna, przyjmę to bez protestów, bo jak pokazuje historia ostatnich konkursów, są jeszcze inne warianty, o których boję się pomyśleć.


Finałowy konkurs pchnięcia kulą kobiet nie wywołał u mnie jakiejś szczególnej ekscytacji i tak już mam, z przerwą na Władysława Komara, Edwarda Sarula i Tomasza Majewskiego, który na tym samym stadionie pięć lat temu po raz drugi w karierze został mistrzem olimpijskim. Doceniam jednak sukces reprezentantki Chin Lijiao Gong, a także Węgierki Anity Marton, która w ostatnim pchnięciu awansowała na drugą pozycję, spychając na czwarte miejsce Daniel Thomas-Dodd z Jamajki, cieszącą się już z brązowego medalu.


Wielkie emocje przyniosły natomiast biegi finałowe na 400 metrów przez płotki mężczyzn i 400 metrów kobiet, a ich rozstrzygnięcie mogło dla niektórych być niespodziewane. Gdyby bukmacherzy przyjmowali zakłady jeszcze na dwie sekundy przed zakończeniem biegów, można by wyjeżdżać z Londynu z kilogramami (albo funtami) brytyjskich funtów. 


Biegnąca z bezpieczną przewagą po złoty medal mistrzyni olimpijska z Rio de Janeiro, reprezentantka Wysp Bahama Shaunae Miller-Uibo, źle postawiła stopę na około 30 metrów przed metą, straciła rytm i została wyprzedzona przez finiszujące z trzeciej i czwartej pozycji Phyllis Francis z USA i Salwa Eid Naser z Bahrajnu. Niewiarygodne jest też to, iż w temperaturze około 10⁰C i przy padającym deszczu, złota i srebrna medalistka ustanowiły rekordy życiowe.  Dzięki pechowi Shaunae Miller-Uibo, brązowy medal przypadł w udziale Allyson Felix, dla której był to już 14. medal wywalczony w mistrzostwach świata lub igrzyskach olimpijskich. A przed nią jeszcze występ w sztafetach.


Brąz wywalczył też inny utytułowany zawodnik USA Kerron Clement, a złotym medalistą został Karsten Warholm z Norwegii i nie jest to dla mnie niespodzianką, chociaż gdy Norweg wbiegał na ostatnią prostą mogło się wydawać, że dogonią go Clement, reprezentant Turcji Yasmani Copello i Katarczyk o nazwisku Samba, co – jeżeli wierzyć Wikipedii - w języku Kimbundu oznacza „uderzanie brzuchem” albo „być podekscytowanym.”


I tu podobieństwa z biegiem na 400 metrów kobiet się kończą, bo taktyka Norwega, aby w każdym biegu biec do przodu jak chart za sztucznym zającem, okazała się nie szaleńcza lecz skuteczna. Samba uderzył w ostatni płotek, co prawda nie brzuchem lecz lewą nogą, a Copello i Clement nie dali rady. 


A na koniec o tym, który rozpoczął środowy wieczorny spektakl, czyli o moim, i nie tylko moim, dzisiejszym bohaterze. Isaac Makwala, o którym pisałem wczoraj, pobiegnie w finale biegu na 200 metrów! 


Po odbyciu przymusowej, 48-godzinnej medycznej kwarantanny, w dodatkowym biegu bez żadnych rywali, na mokrej i śliskiej bieżni, w „rześkim” powietrzu, ale też przy ogłuszającym dopingu widowni, biegacz z Botswany pokonał dystans w czasie 20.20, a po zaledwie dwu godzinach zajął drugie miejsce w półfinale. To także spowodowało niewyobrażalną owację na jego cześć, a trzeba pamiętać, że w walce o awans wyprzedził zawodnika Wielkiej Brytanii, który ostatecznie też wystartuje w biegu finałowym, bo miał szczęście być lucky loserem. 


Niespodziewanie z tego punktu w regulaminie musiał też skorzystać ten, który ma zdobyć drugi medal na tych mistrzostwach, czyli Wayde van Niekerk, bowiem w swoim półfinale zajął dopiero trzecie miejsce. Ale nikt nie jest invincible i bieg na 200 metrów może przynieść niespodziewane rozstrzygnięcie, czyli np. zwycięstwo Ramila Guliyeva z Turcji albo Jereema Richardsa, reprezentanta Trynidadu i Tobago. 


A na jeszcze jeden koniec: będę też kibicował Shaunae Miller-Uibo w biegu na 200 metrów. Na wyspach Bahama nie znają określenia o łapaniu dwu srok za ogon; w języku angielskim mówi się o palcu wetkniętym w zbyt wiele ciast, ciastek lub zapiekanek (to have a finger in too many pies). Jednej sroki już Shaunae Miller-Uibo nie złapie, ale na drugą ma szansę.


Drugą szansę na półfinał, a dalej może na finał, będzie miała też Angelika Cichocka. Ale o tym cicho sza.


I na ostatni już koniec: srebrny medal za skok o tyczce otrzymał Piotr Lisek, a nie Lajsek. Czyli po prostu, na naukę (polskiego) nigdy nie jest za późno.

Londyn 2017 – Dzień 7

Sport to zdrowie... bezpowrotnie utracone. Tak powiedział kiedyś Jacek Gmoch. Nie wiem, czy cytował jakiegoś klasyka (np. Shakespeare’a), ale jest całkiem prawdopodobne, ze wymyślił to sam. 


Obserwując zawody sportowe można się częściowo z tą sentencją zgodzić, bo jednak zdarzają się wielkie powroty, czego przykładem jest facet przez duże C (jak mawia znana mi osoba), czyli Adam Małysz. Tak czy inaczej, ma się wrażenie, że sportowcy biorą udział w rywalizacji w przerwach między leczeniem kontuzji, operacjami (w tym przeszczepami narządów), a nawet walką z chorobą nowotworową oraz z depresją. Chwała więc i zwycięzcom i pozornie zwyciężonym.


W siódmym dniu zawodów do grona zwycięzców dołączył Ramil Guliyev. I chociaż reprezentant Turcji, a poprzednio Azerbejdżanu, musiał się zmierzyć z zawodnikami noszącymi imiona o biblijnych korzeniach, a było ich w tym finale aż czterech (Jeremiasz, Nataniel, oraz dwóch Izaaków – może lekko zmieniłem oryginalną pisownię), a na dodatek z Waydem van Niekerkiem, to nie wpadł w przedstartową depresję i wpadł na metę jako Ramil Zwycięzca. Chyba jednak znam się trochę na lekkoatletyce, bo takie rozstrzygnięcie poważnie rozpatrywałem we wczorajszych donosach. Bohater dnia poprzedniego, osłabiony Isaac Makwala, tym razem nie doczekał się medalu. 


Nie doczekali się też medalu na tym dystansie ani Jamajczycy, ani zawodnicy USA, co jest szokiem dla tradycji. W ramach sportowej zemsty, trzy pierwsze pozycje w innym biegowym finale, 400 metrów przez płotki kobiet, zajęły właśnie reprezentantki USA i Jamajki. Nie wygrała jednak ani Cassandra, ani Dalilah, a Kori. Kori Carter, niespokrewniona jednak z byłym prezydentem.


W trójskoku znowu dwa medale dla USA, ale Christian Taylor i Willie Clay już wszystkich do nich przyzwyczaili; Nelson Evora z Portugalii, niespokrewniony z bosonogą śpiewaczką z Capo Verde, też będzie na podium.


Polscy reprezentanci bez strat! Największe wrażenie zrobiła na mnie Angelika Cichocka i bardzo bym chciał, żeby w przerwie między kontuzjami i chorobami zdobyła medal, ale nawet wejście do kolejnego finału będzie sukcesem, a tam wszystko może się zdarzyć. No, może prawie wszystko. Bo trudno oczekiwać słabości od Caster Semenyi czy dwu innych medalistek z Rio de Janeiro. Ze względu na autocenzurę nie napiszę tego, co mi absurdalnie przyszło w tym momencie na myśl w związku z tym, iż finał rzutu młotem mężczyzn będzie rozgrywany równolegle z biegami półfinałowymi na 800 metrów. Cicho sza.


No właśnie. Nowicki i Fajdek niech lepiej posyłają młot na zieloną murawę, a co z tego wyjdzie, to zobaczymy. Może w końcu kamery telewizyjne pokażą moją biało-czerwoną flagę. Gdybym miał jednak wybierać pomiędzy złotym medalem dla Nowickiego (lub Fajdka), a dwusekundową sławą na telebimie, wybieram to pierwsze.


I na koniec refleksja kulinarna. Właściwie nie powinienem się dziwić, że w miejscach bardzo publicznych, takich jak Stadion Olimpijski w Londynie, nie ma miejsca na restauracje ze znakiem Michelina. Poza tym, jak powiedziano kiedyś w filmie „A Fish Called Wanda”, wkładem Brytyjczyków do światowego dziedzictwa kulinarnego jest frytka, czyli chip, chociaż zazdroszczący im sławy Amerykanie nazywają ją złośliwie French fry. Dzięki temu, a może dlatego też, zapach unoszący się na stadionie i przypuszczalnie nad nim, odstraszyłby nawet Godzillę. 


Niestety, na trybunach można jeść, a że zastawa jest plastikowo-papierowa, więc dla królowej sportu hołd to wątpliwy. 

Mam też wrażenie, że może byłoby lepiej, gdyby te frykasy trzeba było spożyć poza trybunami, a są tam stosowne do tego miejsca. Wtedy ci, którzy przyszli na zawody, nie musieliby co chwilę podnosić się ze swoich miejsc, aby przepuścić wszystkich spieszących na start w biegu do toalety - konkurencji, w której wystartowała największa ilość uczestników. 


Toalety, na szczęście, ulokowano poza trybunami.

Londyn 2017 – Dzień 8

Zwycięzca biegu na 200 metrów Ramil Guliyev zrobił kolejną niespodziankę, bo tuż po otrzymaniu złotego medalu, kiedy usłyszał pierwsze dźwięki  tureckiego hymnu, wyprężył się jak sztywny pal i zasalutował w stronę powiewającej na lekkim w tym dniu wietrze flagi swojego nowego kraju. Jako że hymn grano mnie więcej tyle, ile potrzeba było na przebiegnięcie trzech rund w tych mistrzostwach, wytrwanie w takiej pozie wymagało od sportowca dodatkowego wysiłku. 

Ale widocznie tego od niego oczekiwano, chociaż narodom mniej doświadczonym przez historię mogło to się wydawać nieco dziwne.


Jak powiedział kiedyś Branford Marsalis, startujący od wielu lat w konkurencji gry na saksofonie, inspiracja twórcza nie zawsze zjawia się na zamówienie, w związku z czym często, nieświadomie lub świadomie, korzysta się z zapożyczeń. 


Czuję się więc usprawiedliwiony, gdy przetworzę nieco wypowiedź Gary’ego Linekera i powiem, że skok w dal kobiet na mistrzostwach świata to taka konkurencja, w której w finale startuje 12 zawodniczek, a na koniec wygrywa Brittney Reese. 


Podobnie jest ostatnio w rzucie młotem, gdzie Paweł Fajdek jest od kilku lat poza konkurencją, a Wojciech Nowicki bardzo polubił brąz. 


Zawodów w rzucie młotem nie rozgrywano oczywiście równolegle z biegami na 800 metrów kobiet, bowiem w przeszłości nierzadko zdarzało się, że młot lądował na bieżni, więc zagrożenie należy ograniczyć do minimum, mimo iż znacznie zostało zawężone pole wyrzutu.


Angelika Cichocka nie potrzebowała niczyjej pomocy, aby awansować do finału, optymalnie wykorzystując lukę, jaka powstała pomiędzy finiszującymi zawodniczkami. 


Nie jest niespodzianką złoty medal Dafne Schippers na 200 metrów, za to bieg na 3 km z przeszkodami kobiet przyniósł zaskakujące rozstrzygnięcie w postaci zwycięstwa kandydatki do medalu, ale raczej nie złotego, Emmy Coburn z USA. Nikt nie spodziewał się jednak, że srebrny medal wywalczy rodaczka Coburn, Courtney Frerichs, a porażkę poniosą Kenijki. Może były nieco rozkojarzone, bo już na początku biegu jedna z nich pobiegła nie w stronę rowu z wodą, jakby zapomniała, że to bieg z przeszkodami, a z jego prawej strony (patrząc od strony startujących). Zdążyła jeszcze zawrócić i dogonić uciekające rywalki, ale był to zły omen.


Dzięki Coburn i Reese, ale także innym zawodnikom USA, „The Star Spangled Banner” nucą już nawet kibice z Niemiec, których spotkałem tu na trybunach. Podczas sobotniej dekoracji mocarnych młociarzy, będzie można usłyszeć Mazurek Dąbrowskiego. A jeżeli bieg na 5 km wygra Mohamed Farah, bez którego Brytyjczycy byliby niewyobrażalnie jeszcze bez medalu, i dekoracja odbędzie się w tym samym dniu, krótki i zwięzły „God Save the Queen”. 


Niektórzy, w tym stadionowy spiker, z typowym autoironicznym poczuciem humoru, uważają jednak, że hymnem Zjednoczonego Królestwa jest „Always look on the bright side of life”. Tego sobie i wszystkim życzę.

Londyn 2017 – Dzień 9

Pisanie scenariuszów do zawodów sportowych jest w wielu przypadkach stratą czasu. Co prawda, mało prawdopodobne jest, żeby reprezentacja Niemiec w piłce nożnej przegrała mecz z San Marino, bo przecież piłka nożna to dyscyplina, w której według Gary’ego Linekera zawsze zwyciężają Niemcy, ale w zawodach lekkoatletycznych (prawie) wszystko się może zdarzyć. Jednak nawet najczarniejsze wrony nie mogłyby wykrakać tego, co przydarzyło się Usainowi Boltowi na 70 metrów przed metą w jego ostatnim biegu na mistrzostwach świata. 


Widownia wiwatująca nieprzerwanie na cześć Bolta od momentu jego pojawienia się na bieżni przed finałem biegu sztafetowego 4x100 metrów nie przypuszczała, że za metą zamiast fanfar i rundy honorowej na jamajskiego biegacza czekać będą sanitariusze z wózkiem ambulatoryjnym. 


To, co wydarzyło się pomiędzy trzydziestą a trzydziestą ósmą sekundą biegu, było jeszcze bardziej nieprzewidywalne. Do mety, przy ogłuszającym dopingu, mknął po złoto reprezentant UK Nethaneel Mitchell-Blake, a upadek Bolta, tak jak upadek Ikara z powstałego około 450 lat temu obrazu, zszedł na plan najdalszy. Nawiasem mówiąc, wydaje się, że sztafeta Jamajki miała szanse jedynie na brązowy medal.


Reakcja publiczności na wydarzenia na bieżni była jednak usprawiedliwiona. Mo Farah, który miał wykonać rundę honorową jako zwycięzca biegu na 5 kilometrów, i sprawić, że „God Save the Queen” zabrzmiałoby na stadionie po raz drugi, zdobył srebrny medal, więc zbiorowej ekstazy, w jaką wpadło kilkadziesiąt tysięcy osób po zakończeniu biegu sztafetowego, nie mógł ograniczyć nawet pech Usaina Bolta.


W euforię wpadła też Kamila Lićwinko po wywalczeniu brązowego medalu w skoku wzwyż, a jej radość wydawała się największa spośród wszystkich trzech medalistek. Występująca pod flagą IAAF, Rosjanka Maria Lasitskene (dawniej Kuchina) z lekko refleksyjnym uśmiechem odbierała złoty medal i słuchała granego na jej cześć hymnu międzynarodowej federacji lekkoatletycznej. 


Hymn swojego kraju wyśpiewała za to Australijka Sally Pearson, której stadion w Londynie będzie się zawsze dobrze kojarzył, bo właśnie tutaj podczas Igrzysk Olimpijskich w 2012 roku wygrała bieg finałowy na 100 m przez płotki. Po serii kontuzji powróciła do najwyższej formy i otrzymała złoty medal oraz potężną owację dla tych, którzy po upadku znowu wspinają się na szczyt. 


Na szczycie, gdzie umieszczono podium dla medalistów, po raz piętnasty stanęła Allyson Felix. A po biegu sztafetowym 4x400 metrów, który będzie rozegrany w ostatnim dniu mistrzostw, zapewne znajdzie się na nim po raz szesnasty. Gdybym był wroną, zakrakałbym, że sztafecie  amerykańskiej może przydarzyć się coś takiego, czego w skrytości ducha oczekiwał, wspomniany przeze mnie kilka dni temu, Paul. 


Wydaje się natomiast, że żadne krakanie na konkurentki nie pomoże polskim zawodniczkom, które przed mistrzostwami były kandydatkami do medalu. Wydaje się też, że w gronie medalistek i medalistów w biegach na 800 metrów kobiet i 1500 metrów mężczyzn nie znajdą się Angelika Cichocka (chociaż tu szklana kula nie jest precyzyjna) i Marcin Lewandowski, ale jestem gotowy, aby z radością to odkrakać. 


I na koniec tytani stadionu czyli dziesięcioboiści. Jak podkreślił Kevin Mayer, złoty medalista z Francji, w jego konkurencji rzadko zdarza się tak gorący doping, jakim publiczność wspierała jego i wszystkich pozostałych zawodników. I mimo przypadku z Ikarem Boltem, nie można się z nim nie zgodzić.

Londyn 2017 – Dzień 10

Iga Baumgart z pewnością nie wiedziała, że macha radośnie do człowieka małej wiary, który po biegach eliminacyjnych pozbawił polską sztafetę szans na medal, a teraz euforycznie wymachuje w kierunku brązowych medalistek biało-czerwoną flagą. 


Zgodnie z wczorajszą obietnicą, z radością odkrakuję to, co nakrakałem. Trzeba jednak przyznać, że wykrakałem pecha sztafecie jamajskiej, więc powiedzenie: „Czarno to widzę” częściowo się potwierdziło. 


Za to zgodnie ze scenariuszem Allyson Felix zdobyła medal numer 16 na wielkiej imprezie i był to medal złoty.


Trochę smutny Usain Bolt wykonał jednak rundę honorową, a niekończąca się owacja publiczności sprawiła, że wczorajsze porównanie jego upadku do upadku Ikara jest może efektowne, ale na szczęście nieprawdziwe. I chociaż „life must go on” i pojawią się nowe gwiazdy, to takiej jak Bolt długo nie będzie.


Niepozbawione symboli okazało się rozstrzygnięcie konkursu skoku wzwyż, w którym złotym medalistą został Mutaz Essa Barskim z Kataru, gdzie w roku 2019 zorganizowane zastaną następne lekkoatletyczne mistrzostwa świata. Srebro wywalczył Danil Lysenko, przy którego nazwisku nie ma podanej narodowości, a brąz zdobył Majd Eddin Ghazal z syryjskiego Damaszku. 


Gdyby dzisiaj na stadionie w Londynie rozgrywano mistrzostwa Europy, złotą medalistką zostałaby Angelika Cichocka z nowym rekordem życiowym. Jednak dzisiaj na Caster Semenyę nie było mocnych, ale brązowy medal Ajee Wilson z USA daje nadzieję, że afrykańskie medalowe trio z Rio de Janeiro nie będzie nieustannie niezwyciężone. 


Bardzo dobrze pobiegł też Marcin Lewandowski na 1500 metrów, który w swoim piątym starcie na tych mistrzostwach zajął siódme miejsce i pokonał wielkiego faworyta Asbela Kipropa z Kenii. Kenijczycy stanęli jednak na najwyższym stopniu podium i tym dla srebrnego medalisty dzięki Elijahowi Manangoi i Timothy’emu Cheruiyot. 


Również złoto przypadło Kenii w biegu na 5 km kobiet, w którym złota medalistka w biegu na dwukrotnie dłuższym dystansie, Almaz Ayana z Etiopii, wyraźnie przegrała z Hellen Obiri.


Nie wygrała też – podobnie jak 5 lat temu podczas igrzysk olimpijskich – amerykańska sztafeta 4x400 metrów, w której wyeksploatowana gwiazda tegorocznego sezonu, Fred Kerley, nie dała rady na ostatniej zmianie Lalonde Gordonowi z Trynidadu i Tobago. Biegacze z USA odbierali srebrne medale wyraźnie rozczarowani, ale czasy Michaela Johnsona czy Jeremy’ego Warinera mogą powrócić, biorąc pod uwagę olbrzymi potencjał, jakim dysponuje amerykańska lekkoatletyka. 


Ze srebra cieszyła się natomiast Dani Stevens z Australii, która w konkursie rzutu dyskiem przegrała – i to nieznacznie – z Sandrą Perkovic. Przypomniało mi to olbrzymią radość Dani Samuels sprzed 8 lat, kiedy niespodziewanie została ona mistrzynią świata, a po tym sukcesie przyszło kilka chudszych lat. Dani Samuels i Dani Stevens to ta sama osoba. 


I na tym koniec. Dziękuję wszystkim, którzy czytali moje donosy. 

Gdyby ktoś chciał usłyszeć coś więcej lub podzielić się ze mną swoimi refleksjami, proszę o kontakt za pomocą Sportowego Tempa lub bezpośrednio na: mar.kokosinski@gmail.com


24bolta.jpg



więcej wiadomości >>>
2009 Sportowetempo.pl © Wszelkie prawa zastrzeżone ^
Web design by Raszty