Facebook
kontakt
logo
Strona główna > Główna środek > Ekstraklasa
RYSZARD NIEMIEC: 90 lat temu narodziła się pierwsza liga piłkarska...2017-04-09 17:49:00 Ryszard Niemiec

LEKCJA GIMNASTYKI (391)

Drugie narodziny ekstraklasy…


Wszyscy celebrują 90. rocznicę pierwszej edycji polskiej ekstraklasy piłkarskiej, przez lata nazywanej (słusznie) pierwszą ligą… Tak się składa, że spędziłem z nią szmat czasu w roli najpierw kibica, potem sprawozdawcy prasowego, a od ćwierć wieku (jubileusz za rok) patrzę na nią z perspektywy działacza (czuje się nawet adresatem wiadomego songu stadionowego).


Zaczęło się w Krakowie, dokładnie w lipcu czterdziestego siódmego, kiedy ojciec, od przedwojnia kibic Wisły, zabrał mnie na mecz… Cracovii z Amatorskim Klubem Sportowym z Chorzowa. Było to spotkanie faworytów jednej z 3 grup, w których uczestnicy rywalizowali o prawo startu właśnie w I lidze. Ruszyła ona w następnym roku z udziałem 14 zespołów, w tym 4 z Małopolski (Cracovia, Wisła, Garbarnia, Tarnovia). Powojenną kontynuację inicjatywy zrodzonej z buntu antypezetpeenowskiego, a praktycznie antypasiackiego (1927), poprzedził spór o pryncypia. Grupa krakowskich działaczy o socjalistycznej proweniencji, na czele z redaktorem gazety START Maksymilianem Statterem, nie bardzo wyobrażała sobie system współzawodnictwa w polskim futbolu na przedwojenną modłę. Wprawdzie w Polsce jeszcze nie nastąpił czas intensywnej stalinizacji struktur życia społecznego, ale rzeczywistość pojałtańska zdobywała liczne przyczółki w świadomości narodu. Wszystko, co kojarzyło się z organizacją życia publicznego na modłę międzywojenną, etykietowano jako resztówki po sanacyjnej Polsce, godne odrzucenia.


Ligę piłkarską zaliczono zatem jako składnik modelu sportu mieszczańskiego, w dodatku spenetrowanego przez oficerską piłsudczyznę - pojęcie o najwyższym stopniu politycznego oskarżenia. Wytykano jej status wylęgarni zawodowstwa, ograniczanie rozwoju małych klubów, zwłaszcza tych o robotniczym rodowodzie. Kanon robotniczo-chłopskich rządów na szczęście nie miał w piłce odniesienia wiejskiego, bo zbożna instytucja Ludowych Zespołów Sportowych jeszcze się nie wykociła. Tymczasem w klubach piłkarskich dominowały kadry działaczy i trenerów, dla których 12 lat (1927-39) praktycznej egzystencji ligi oznaczały znaczący postęp sportowy, organizacyjny, finansowy. Wola powrotu do stanu ante bellum była potężna, zwłaszcza w regionalnych związkach, najbardziej w krakowskim, poznańskim, śląskim… Tylko peryferyjne podówczas piłkarsko zaścianki, takie jak Kielecczyzna, Pomorze, Warmia-Mazury, Podlasie, Lubuskie, dostrzegały korzyści z organizacji „demokratycznego” modelu walki o MP wypraktykowanego w latach 1946-1947.


Jednakże i na szczęście, PZPN ciągle znajdował się pod kontrolą przedwojennego prezesa gen. Władysława Bończy- Uzdowskiego, a wiele do powiedzenia w nim mieli luminarze przedwojennej piłki płk Henryk Reyman i Wacław Kuchar w roli selekcjonerów kadry narodowej. Na początku 1947 roku, do momentu wyborów do Sejmu, które odbyły się końcem stycznia, nie był jeszcze przesądzony definitywnie ustrój naszego kraju. Opozycja PSL-owska ze wicepremierem Rządu Tymczasowego Stanisławem Mikołajczykiem, miała wielkie poparcie w narodzie i sporo złudzeń na zdobycie władzy. Tak zwany Blok Demokratyczny kierowany przez komunistyczną PPR nie miał czasu na zajęcie się organizacją życia sportowego, albowiem przeciwko sobie miał naród, opozycję i leśne oddziały, które opisywały sytuację Polski jako kraju okupowanego przez Sowiety. Sfałszowane gruntownie wybory przyniosły porażkę opozycji, która jednak podjęła walkę parlamentarną, opóźniając skutecznie zepchnięcie Polski na tory satelity Kremla.


W takiej zdeterminowanej opresyjnej sytuacji, zdołano na dwóch zjazdach PZPN przełomu 1946/47 dokonać drugich narodzin „klasy państwowej” i rozpisać eliminacyjne rozgrywki. W meczu lipcowym stałem się kibicem Cracovii. Nie tylko dlatego, że rozgromiła prowadzących w tabeli chorzowian 6:1, ale także dlatego, że jako jeden z 20-tysięcznego grona kibiców byłem zawiedziony niesportowym zachowaniem gości. Zeszli oni z boiska na parę minut przed końcem gry, niezadowoleni z pracy arbitra. Z tamtego meczu w pamięci pozostały mi przede wszystkim trzy gole Władysława Szewczyka, którego życiorys po dziś dzień nadaje się wciąż na pełnometrażową fabułę, mieszczącą się w tematyce epopei polskiego losu. Nie mogę odżałować zmarnowania fantastycznej okazji uczynienia z Szewczyka bohatera mojej reporterskiej opowieści. Wszak żył on do 1992 roku w rodzinnym mieście i nie było zapewne problemu poświęcić mu utworu, w którym dałoby się przeprowadzić dramaturgiczną linię od chwili, gdy ubrał mundur żołnierza Brygady Karpackiej, przechodząc z nią cały bojowy szlak, aż po moment wstąpienia do Solidarności, rozumiany zapewne jako ciąg dalszy żołnierskiej drogi w cywilu. Szkoda, ale może jest szansa na odrobienie zaniechania?


Świta mi też, że ojciec nie za bardzo podzielał moje zauroczenie tym piłkarzem, z tego prostego względu, że miał rodowód wiślacki… Wtedy też odkryłem walory smakowe i odżywcze krakowskich bajgli, które po latach stanowiły moje rezerwowe źródło pokarmowe, w sytuacji deficytu studenckiego budżetu. Miałem wrażenie dotknięcia wydarzenia na skalę dotąd niespotykaną, kumulacji emocji zbiorowych nigdy nie przeżywanych. Wcześniejsze doświadczenia meczowe z udziałem rzeszowskich zespołów - Sokoła, Resovii i OMTUR (późniejsza Stal), a także te późniejsze z przemyskimi Polonią i Czuwajem, karlały i traciły na odświętności. Musiało minąć dwie dekady, kiedy podejmując pierwszą pracę dziennikarską w Rzeszowie (1967) dostąpiłem łaski oglądania ekstraklasy. Oglądając bramkę Jasia Domarskiego, strzeloną Legii główką, w ekwilibrystycznej sytuacji podbramkowej zwieńczonej skokiem z padem przy słupku, stwierdziłem erozję mojej kibicowskiej sympatii do pasów…


Ryszard Niemiec


2009 Sportowetempo.pl © Wszelkie prawa zastrzeżone ^
Web design by Raszty